Reklama

Bodo Kox: Żyję w grze komputerowej

Bodo Kox - twórca wielokrotnie nagradzanej "Dziewczyny z szafy" - powraca z kolejnym projektem. Najnowsze dzieło laureata nagrody Polskiej Akademii Filmowej zatytułowane "Człowiek z magicznym pudełkiem" to niezwykła historia miłości potrafiącej pokonać wszelkie granice czasoprzestrzeni.

Bodo Kox - twórca wielokrotnie nagradzanej "Dziewczyny z szafy" - powraca z kolejnym projektem. Najnowsze dzieło laureata nagrody Polskiej Akademii Filmowej zatytułowane "Człowiek z magicznym pudełkiem" to niezwykła historia miłości potrafiącej pokonać wszelkie granice czasoprzestrzeni.
Bardzo lubię różnorodność wszędzie w życiu - przyznaje Bodo Kox /Jacek Domiński /Reporter

Warszawa, rok 2030. Wydawać by się mogło, że dla Adama (Piotr Polak) lepsze jutro było... wczoraj. Dotknięty zanikiem pamięci bohater musi zacząć wszystko od nowa. Przeprowadza się i rozpoczyna pracę w potężnej korporacji. Poznaje w niej atrakcyjną Gorię (Olga Bołądź), którą jest totalnie oczarowany. Początkowo dziewczyna opiera się jego zalotom, uparcie twierdząc, że nie jest w jej typie. Gdy jednak romans nabiera rumieńców, chłopak dokonuje niebywałego odkrycia. W swoim nowym mieszkaniu znajduje stare radio, które nadaje audycje z lat 50. Okazuje się, że odbiornik emituje również fale umożliwiające teleportację. Podczas jednej z podróży Adam "utyka" w 1952 roku. Zaniepokojona nieobecnością ukochanego Goria podejmuje się fascynującej, ale i niebezpiecznej misji sprowadzenia go z powrotem...

Reklama

Skąd wziął się pomysł na "Człowieka z magicznym pudełkiem"?

Bodo Kox: - Pod koniec 2012 roku, w trakcie porządków domowych, odnalazłem radio po dziadkach i pomyślałem sobie: "A co by było, gdybym je podłączył, a ono zaczęłoby grać kawałki z przeszłości?". Ta myśl wywołała lawinę kolejnych pomysłów. Tego samego dnia, przed snem, miałem już gotowy szkic treatmentu. Muszę przyznać, że na początku była to zupełnie inna historia. Zatytułowałem ją "Bez tytułu". Z biegiem czasu, z wersji na wersję, postanowiłem skoncentrować się na dwójce moich bohaterów i romansie, który dzieje się poza czasem i przestrzenią.

Pisałeś scenariusz z myślą o konkretnych aktorach?

- Błędem jest pisanie scenariusza pod konkretnych aktorów. Staram się tak nie robić, bo aktor może odmówić albo coś może się wydarzyć. Wyjątkiem był Sebastian Stankiewicz, z którym akurat bardzo się przyjaźnimy, więc łatwo było mi spersonifikować tę postać po jego warunkach fizycznych. On dobrze wyglądał w tej roli, ale też byłem ciekawy, jak ją ugryzie. Pamiętam, jak przyszedł do mnie do domu, żeby pokazać mi, jak wymyślił sobie Bernarda. Byłem wtedy strasznie zmęczony. On przyszedł w tej postaci i to było przerażające! Ja nie wiedziałem, czy on się wydurnia, czy coś mu się stało. Kazałem mu przestać. Kiedy wszedł do mojego mieszkania, od razu był dziwny. Cieszę się, że mogliśmy pracować u mnie w domu i gadać, gadać, gadać o tej postaci. Podobnie miałem z Wojciechem Mecwaldowskim przy "Dziewczynie z szafy".

- Goria natomiast powstawała nie jako postać dla kogoś, tylko jako zlepek moich byłych dziewczyn. Jest też jakimś moim pragnieniem miłości i na pewno hołdem dla wszystkich moich byłych ukochanych. Adam zaś ma dużo ze mnie. Ma potrzebę - tak jak i inni moi główni bohaterowie - bycia gdzie indziej, niż jest. To cecha ludzi wrażliwych, że marzą o lepszym skrawku życia i rzeczywistości. Jestem już dorosłym człowiekiem i wiem, że tekst "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma", to bzdura. Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze w tym społeczeństwie i w rzeczywistości, w której jestem. Oczywiście, poradziłem sobie z tym: wiem, jak postępować i jak żyć, gdzie luzować, a gdzie być asertywnym, żeby być elastyczny wobec rzeczywistości. Nie mam natomiast mocy sprawczej, ani talentów, żeby tak ją kreować, by mi odpowiadała.

- Ja muszę z nią współpracować - ona jest oswojona, ale wciąż mnie przeraża, że los naszej planety jest w rękach przypadkowych kretynów. Wierzę jednak w niewidzialne ręce, ale pytanie, do kogo one należą? Ja, tak jak i moi bohaterowie, cały czas oswajam się z więzieniem. Kwestia jest taka, ile przestrzeni sobie w nim zdołamy wypracować. Przyznaję, mam luksusową sytuację, bo mogę się rozwijać dzięki pracy. Siłą rzeczy, muszę przecież zrozumieć, jak funkcjonuje to, o czym chcę odpowiedzieć. Skoro robię film o przyszłości, to muszę o tej przyszłości poczytać.

Co czytałeś?

- Oglądałem całą serię "Zeitgeist", czytałem Friedmana, "Wykłady o geopolityce" Jacka Bartosiaka, Orwella czy Huxleya. Po tych lekturach chciałem, żeby moi bohaterowie przeżyli coś pozytywnego w bardzo niefajnym miejscu. Podobnie bywa z miłością szkolną. Choć nie przepadaliśmy za szkołą, to na pewno była tam koleżanka, która nam się podobała. Tak samo mają moi bohaterowie, którzy żyją w nieprzyjaznej rzeczywistości, gdzie brakuje wody, a reklama zawłaszczyła sferę publiczną. Ale mimo to tych dwoje ludzi nagle czuje do siebie chemię. Ta pierwsza faza miłości, gdzie ludzie nie mogą bez siebie żyć, to niesamowity etap. Lubię być zakochany, jestem wtedy lepszym człowiekiem. Dopóki jest miłość, jest nadzieja. Zawsze, kiedy tyrana dopadnie miłość, jest szansa, że przejdzie na jasną stronę. Myślę, że ludzie, którzy szerzą negatywne hasła, gdyby byli przytulani i kochani, gadaliby inaczej.

Przez pięć lat, odkąd wymyśliłeś tę historię, rzeczywistość dookoła nas zdążyła się zmienić. Jak te zmiany wpływały na scenariusz?

- W 2012 roku mało interesowałem się, na czym świat stoi. Teatrzyk kukiełkowy, który rozgrywa się dookoła nas, łykałem jak leming, bez zaangażowania. Teraz - choć wciąż jestem niezaangażowany - mam większą wiedzę na temat geopolityki i zmian, które zachodzą w społeczeństwie i państwie. Pisząc scenariusz, myślałem, że będziemy żyli w Stanach Zjednoczonych Europy, że ziści się ta wielka wizja Altiero Spinelliego, duchowego założyciela Unii Europejskiej. Po kryzysie imigracyjnym jasne stało się, że dni Unii Europejskiej w takim kształcie, w jakim ją znamy, są policzone. Wahadło przeszło na prawo - lewica osłabła, prawica zyskała. Zacząłem pisać i konsultować się z ludźmi pod kątem tych zmian. Spotykałem się z Jackiem Bartosiakiem, ekspertem od geopolityki, czy Maciejem Rostowskim, który dobrze orientuje się w technologii. Chciałem, żeby to, co piszę, miało podparcie w faktach i opiniach poważanych ludzi.

Na ile są to twoje lęki, a na ile antycypacja tego, co ma przyjść?

- Bardziej jest to przewidywanie tego, co nas czeka, co nadejdzie prędzej czy później. Mam nadzieję, że ludzie znajdą sposób na to, byśmy nie musieli wybijać się nawzajem. Europa Zachodnia jest zdolna do różnych kategorycznych rozwiązań w białych rękawiczkach. My na pewno będziemy zamknięci, co nas uchroni, ale i spowolni postęp. Może być tak, że przyszłość będzie taka jak w moim filmie, bo trochę już jest. Co chwilę powstają nowe ustawy, jak choćby ustawa antyterrorystyczna, która była zamachem na naszą wolność. Ona jest jednak tylko narzędziem, pytanie, w czyich rękach się znajdzie. Z młotka można zrobić narzędzie do wbijania gwoździ, żeby powiesić piękny obraz Kossaka, ale można nim też kogoś zabić. Uważam, że takie ustawy trafiają zwykle w ręce ludzi, którzy nie mają empatii, bo ludzie z empatią w życiu nie odważyliby się podejmować trudnych decyzji. Nie da się przecież przejść przez życie, nie szkodząc innym. Patrzę na to wszystko jednak ze spokojem, bo wiem, co się wydarzy. Dość naoglądałem się i naczytałem, żeby mieć tę świadomość. To też powód, dla którego nie jestem zaangażowany w protesty społeczne, które wydają mi się "o kant rozbić".

Podobnie mają twoi bohaterowie.

- Moi bohaterowie są uśpieni. Główny bohater, Adam, ma problemy z pamięcią, długo trwa, zanim ją odzyska. Jego ukochana, Goria, jest natomiast oswojona z rzeczywistością, siedzi w niej. Ma ograniczony dostęp do wiadomości. Dopiero kiedy przechodzi na drugą stronę miasta, dowiaduje się, że zagrożenie, o którym się mówi, jest u niej pod domem. A u niej w pracy, zamiast o tym mówić, puszczają na okrągło łagodne reklamy. Ale tak to właśnie wygląda również w naszej rzeczywistości - do telewizji śniadaniowych nie zaprasza się ludzi, którzy wytłumaczyliby społeczeństwu, jak działają mechanizmy, które nimi sterują, tylko tych, którzy powiedzą, jak zrobić sałatkę z ziemniaków. Pewnego dnia będziemy pewnie siedzieć w schronie i jeść sałatkę z ziemniaków.

Portretujesz nieodległą przyszłość, akcja dzieje się za trzynaście lat od teraz. Przeczuwasz wyzwania, jakie staną wtedy przed człowiekiem?

- Problemy z wodą, bakteriami, wirusami, ograniczonym Internetem, inwigilacją, ograniczoną możliwością poruszania się. To są problemy, które nam towarzyszą już teraz. My akurat mamy szczęście żyć w regionie otwartym, ale 80 proc. ludzi ma z tymi problemami już do czynienia. To wszystko jest jednak tłem dla samej historii w filmie. Gdybym miał taką możliwość, skupiłbym się na tym tle bardziej. Musiałem jednak ograniczyć się do jego symbolicznego zarysowania, a resztę oddałem bohaterom.

W twoim filmie ludzi dodatkowo oddziela technologia. Bliskość nie istnieje.

- Jestem z generacji, która połowę życia spędziła bez Internetu. Myślę, że człowiek jako istota silnie związana z naturą, nie będzie w stanie stłumić potrzeby przestrzeni, powietrza ani przyrody. Wiele pokoleń musi minąć, żeby stworzyć człowieka, który bezproblemowo zaadoptowałby się na innych planetach. Ale oczywiście wszystko przed nami, bo najprawdopodobniej będziemy musieli się zaadaptować. Tak samo jak zawsze w bliźnich istnieje potrzeba rządzenia i bycia zarządzanym. Dlatego jestem fanem indywidualizmu, jednostki, a nie mas. Zawsze imponowali mi ludzie, którzy za życia byli wyśmiewani i opluwani jak Tesla, Edison czy Newton.

W kinie też lubisz różnorodność?

- Oglądam mnóstwo filmów - Woody Allen, Quentin Tarantino, Ridley Scott, Christopher Nolan. Bardzo lubię różnorodność wszędzie w życiu. Na ulicy i w kuchni, w sztuce i w kulturze. Doceniam takie widowiskowe superprodukcje, ale lubię też kameralne filmy studentów z Łodzi i produkcje z gatunku "zabili go i uciekł". Specjalizuję się w kinie autorskim, bo w nim mogę wyrazić siebie i swoją wyobraźnię, ale fajnie byłoby kiedyś zrobić blockbuster. Może kiedyś będę miał okazję i uda mi się zmierzyć z wielką produkcją, bo to jest wyzwanie. Uważam, że jest miejsce na filmy o dłubaniu w nosie i te o napadach na bank. Traktuję życie jak szwedzki stół i tak samo traktuję kino. Wszystko już było. Co jakiś czas zdarzają się przełomy technologiczne, ale historie powtarzają się. Oczywiście, wspaniale byłoby być pionierem w czymś, ale chyba już pogodziłem się z tym, że jest, jak jest. Czerpię z filozofii i w kinie, i w życiu. Na co dzień mam takie wrażenie, że jestem wrzucony do gry komputerowej, w której reguła jest jasna: przeżyj, ale tak jak chcesz przeżyć i w zgodzie z własnym sumieniem i sobą samym.

I co z tego szwedzkiego stołu kina wziąłeś do "Człowieka z magicznym pudełkiem"?

- Założenie było takie, żeby zrobić "tribute to noir". Trochę z tego noir zostało i w kostiumie, i w sposobie gry aktorskiej, i w użyciu muzyki - w kinie noir każda scena jest wzbogacana muzyką. Lubię jak takie rzeczy zostają u widza. Pamiętam, jak zobaczyłem "Melancholię" von Triera. Wyszedłem z kina i patrzyłem w niebo. Von Trier wsadził mi w głowę swój strach, swoją emocję, siebie. Mam nadzieję, że po moim filmie ludzie będą mieli ochotę zakochać się albo pokochać. Że jeśli mają dziewczynę albo chłopaka, to docenią to.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bodo Kox | Człowiek z magicznym pudełkiem
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy