Reklama

Blanka Lipińska: Nie obchodzi mnie zdanie krytyków

"365 dni" - promowane jako pierwszy polski film erotyczny i określane jako odpowiedź na "Pięćdziesiąt twarzy Greya" - to ekranizacja bestsellerowej powieści Blanki Lipińskiej pod tym samym tytułem. "Jak już coś robię, to na 150 procent albo nie dotykam tego wcale, bo szkoda mojej energii" - zapewnia pisarka.

"365 dni" - promowane jako pierwszy polski film erotyczny i określane jako odpowiedź na "Pięćdziesiąt twarzy Greya" - to ekranizacja bestsellerowej powieści Blanki Lipińskiej pod tym samym tytułem. "Jak już coś robię, to na 150 procent albo nie dotykam tego wcale, bo szkoda mojej energii" - zapewnia pisarka.
"365 dni"? "Nie chcieliśmy oszczędzać na tym filmie" - zapewnia Blanka Lipińska /VIPHOTO /East News

Damian Glinka, Interia: Jak wspominasz pierwsze dni na planie filmu "365 dni"?

Blanka Lipińska: - Pierwsze dni były fajne, bo byliśmy w Polsce. Byłam tak rozemocjonowana, że ciężko mi się było zatrzymać. Mogłam wtedy pracować 24 godziny na dobę. Nie pamiętam ich już tak dokładnie, bo minęło pół roku - zaczynaliśmy kręcić w sierpniu. Teraz nie mogę się doczekać, aż wejdziemy na plan drugiej części. Jednak na razie trzeba zrobić premierę pierwszej, więc jeszcze o tym nie rozmawiajmy.

Zastanawiam się, czy rządziłaś na planie i rozstawiałaś ekipę po kątach?

Reklama

- Na początku kryłam się z tym bardzo, bo musiałam rozeznać się w sytuacji. Nie czarujmy się, ale ja nie wiem, jak się kręci filmy. To wcale nie jest takie łatwe. Na początku patrzyłam, ale potem się rozkręciłam i było mnie więcej.

Czy były chwile, podczas których mówiłaś, że nie chcesz robić tego filmu?

- Były. Pamiętajmy, że jestem kobietą i jak przychodzą "te dni", to nawet musztarda jedzona ze słoika nie pomaga.

Co jako pierwsze spowodowało, że chciałaś rzucić pracę nad tym filmem?

- Nie pamiętam, co konkretnie mnie zdenerwowało, ale pamiętam, gdzie to było. Kręciliśmy wtedy w hotelu. Zadzwoniłam wtedy do Ewy, naszej producentki i powiedziałam, że to nie tak miało być i trzeba to inaczej zrobić. Normalny filmowiec złapałby się za głowę i powiedział, że ta laska jest chora psychicznie. To były głupie rzeczy, ale ja jestem "szczególarą". Jak już coś robię, to na 150 procent albo nie dotykam tego wcale, bo szkoda mojej energii.

Ciężko było utrzymać w tajemnicy obsadę produkcji?

- O Boże! Ciężko było utrzymać cokolwiek w tajemnicy. Zrezygnowałam w tamtym czasie z udzielania wywiadów, bo bałam się, że się pomylę i powiem Ama (Anna Maria Sieklucka - przyp. red.) i Miki (Michele Morrone - przyp. red.), a nie Laura i Massimo. Pamiętam, jak po pierwszym dniu zdjęciowym się obudziłam i zobaczyłam w "Super Expresie" Michele Morrone...

Skąd mieli takie informacje?

- Mieliśmy m.in. pięciuset statystów. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, kto nas sprzedał, ale wydaje mi się, że mieli przecieki z planu.

Czyli podejrzewasz, że mogła to być raczej osoba z produkcji filmu, a nie statysta?

- Tak, bo w przypadku Anny Marii było to bardzo mało możliwe, żeby to był statysta. Wołaliśmy do niej Ama, a nie Anna Maria. To musiałby być przypadek, np. jakaś koleżanka z jej szkoły na planie, żeby ktoś ją rozpoznał.

Jak się z tym czułaś?

- Stwierdziłam, że niektóre osoby psują innym ludziom niespodziankę. Jak zobaczyłam Annę Marię w gazecie, to się zdziwiłam, ale też przestraszyłam, dlatego, że musieliśmy mieć w ekipie kogoś, kto nas sprzedaje. To było technicznie niemożliwe do znalezienia. Ktoś musiał nie być do końca lojalny wobec nas.

- Nie zrobiło to jednak na mnie większego wrażenia. Rozmawiałam z produkcją i stwierdziliśmy, że do czasu, dopóki nikt z nas tego nie skomentuje i nie weźmie udziału w dyskusji, temat umrze po 48 godzinach.

Twój film to takie "polskie Hollywood". Zastanawiam się, czy realizacja takiego projektu jest droga?

- Jak na nasze warunki to tak. Niestety, nie mogę ci powiedzieć, jaki mieliśmy budżet.

Ale większy niż na przykład polskie komedie romantyczne?

- Tak. W końcu kręciliśmy w dużej części za granicą. Pamiętaj, że wtedy każda cena wzrasta czterokrotnie. Dodatkowo gaże aktorów też płaciliśmy w euro osobom, które nie mieszkają w Polsce. To są ogromne pieniądze. Nie chcieliśmy oszczędzać na tym filmie.

Czujesz, że dajesz życiową szansę głównym bohaterom? Czujesz się ich "matką"?

- Po castingach w maju zdałam sobie sprawę, że daję im życiową szansę. To było za... uczucie i gigantyczna odpowiedzialność. Poczułam wtedy moc.

Zamierzasz podpowiadać im, jak dalej prowadzić kariery?

- Czasami im podpowiadam, jak widzę, że dzieje się coś na ich social mediach. Oni uczą się na moich błędach. Powiedziałam Amie, że jak poczuje, że przygniata ją sukces, który przyszedł za szybko, to ma do mnie zadzwonić. Przyjedzie i przy butelce wina pogadamy. Wydaje mi się, że bardziej może to dotknąć ją niż Mikiego.

Zmieńmy na koniec temat. Jak wspominasz targi książki, na których byłaś ze swoimi powieściami. Jak reagowali na ciebie inni autorzy, gratulowali?

- Oni nie gratulują. Zazdrośni byli. Lipińska siedziała i podopisywała trzy godziny, a oni tylko godzinę.

Nie jest ci smutno, że branża cię nie docenia?

- Ja piszę dla ludzi. Nie obchodzi mnie zdanie krytyków.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Blanka Lipińska | 365 dni (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy