Bartosz Prokopowicz: Wiem, kim jestem, a kim już nigdy nie będę
Bartosz Prokopowicz uważa, że jego filmowy debiut, "Chemię", trzeba odbierać sercem. "Jeżeli odbiera się go głową, to można powiedzieć, że jest tandetny, kiczowaty, popkulturowy" - przekonuje reżyser.
Od kilku dni w kinach grana jest "Chemia", pana reżyserski debiut, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami z życia pana i pana żony - Magdaleny Prokopowicz - która zmarła w 2012 roku po kilku latach walki z rakiem. Jak się robi film, na który wielu ludzi będzie się bało pójść?
Bartosz Prokopowicz: - Okazuje się, że mimo pogody, która jest dosyć ładna i nie pomaga nam; mimo tematu, który jest na pierwszy rzut oka dosyć ciężki i może zniechęcać do oglądania, mimo bardzo podzielonej krytyki tego filmu - od zachwytów po nienawiść - w pierwszy weekend projekcji film obejrzało 60 tys. widzów.
Może to dobrze, że recenzje są różne - film budzi różne emocje.
- Nie wiem, pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. Oczywiście fajnie byłoby, gdyby było pełno uwielbienia, nagrody i milion widzów w kinie. Ale generalnie dużo osób go obejrzało, co widać po komentarzach w internecie. Wpisują się głównie kobiety. Piszą, że widziały, że pójdą jeszcze raz, ale już na wszelki wypadek nie zrobią sobie makijażu, żeby nie spłynął. Przed przystąpieniem do realizacji zadaliśmy sobie z Kasią (Sarnowską - autorką scenariusza, producentką - przyp. red.) pytanie, jaki rodzaj kina chcemy zrobić i jaką pod to dobrać formę i narzędzia. Powiedzieliśmy sobie, że ma to być film popularny, na który widzowie pójdą do kina.
- Nie chciałem mrocznego obrazu z 30 tysiącami widzów, zdobywającego nagrody na festiwalach. Chciałem formę, która przyciągnie widza do kina, przytrzyma i będzie go emocjonalnie angażowała, dotrze. Ten film na pewno trzeba odbierać sercem. Jeżeli odbiera się go głową, podda się go ocenie, to można powiedzieć, że jest tandetny, kiczowaty, popkulturowy, instagramowy - cokolwiek to znaczy. Ale wiem na pewno, że to obraz, który wzrusza. Inna rzecz, że część tych negatywnych opinii bierze się być może z tego, że ktoś nie jest gotowy na takie emocje.
To premedytacja, że oglądając "Chemię" - mimo ciężaru tematu, który porusza - można się czasem serdecznie uśmiechnąć?
- Absolutnie tak. Tam wszystko jest wymierzone. W bardzo zaplanowany i świadomy sposób użyliśmy wszystkich narzędzi, które tam są.
Pomysł na ten film powstał jeszcze, kiedy pana żona żyła, czyli kilka lat temu. Film powstał dopiero teraz. Dlaczego?
- Wierzę, że pewne rzeczy powstają wtedy, kiedy mają powstać. Dzieją się wtedy, gdy mają się dziać. Film nie powstał, gdy Magda żyła, bo nie mogliśmy zamknąć jego finansowania. Potem jej choroba się pogłębiła i nie było przestrzeni na kręcenie filmu. Dopiero w momencie, kiedy odeszła, zaczęliśmy się zastanawiać nad tym pomysłem. I chyba dobrze, że film nie powstał wtedy, bo byłby zupełnie inny, niż teraz jest. A podoba to mi się taki, jaki teraz jest.
W jednej z gazet sprzed lat przeczytałam, że już wtedy, kilka lat temu, miał pan pomysł na zakończenie tego filmu. Byłoby pewnie inne, niż teraz.
- Tak, na pewno. Wtedy film miał się kończyć tak, że rodzi się zdrowe dziecko i przyszłość przed naszą bohaterką jest otwarta. Teraz jest tak, że ta przyszłość jest definitywnie zamknięta, bo ona umiera.
Film w zapowiedziach przedstawiany jest jako "obraz inspirowany życiem". Mam jednak wrażenie, że ta inspiracja jest bardzo mocna - że dużo jest państwa życia w tym filmie.
- Na pewno nasze życie nadało ramy - dwoje ludzi, nowotwór, ciąża, to że rodzi się zdrowe dziecko. Ale bohaterowie "Chemii" i ich losy to też wypadkowa wielu spotkań i wielu rozmów z różnymi ludźmi.
Prawdą jest, że robienie tego filmu przeżywał pan wręcz fizycznie, bo były to momenty retrospekcji tego, co zdarzyło się w prawdziwym życiu?
- Zupełnie niechcący chyba tak się faktycznie zdarzyło. Mój organizm reagował na przykład wysoką gorączką przy niektórych scenach - choćby przy goleniu głowy Lenie przez Benka. Mimo, że to była fikcja i skupiałem się na literze scenariusza, to jednak jakieś powroty do wspomnień i schowanych głęboko emocji były.
Co zdecydowało o tym, że główną rolę w "Chemii" dostała Agnieszka Żulewska, dla której póki co to na pewno rola życia?
- Zrobiliśmy casting. Na samym początku chciałem, by bohaterowie filmu byli odrobinę starsi. Ale pomyśleliśmy z Kasią, że ci młodsi ludzie mogą sobie bardziej nie dawać rady, nie mając doświadczeń z losami, które ich spotykają. Będą w tym bardziej wiarygodni. Poza tym młodsi, dwudziestoparolatkowie, mogą się zachowywać w bardziej nieprzewidywalny sposób niż ludzie, którzy mają za sobą jakieś doświadczenia. Szczerze mówiąc przed castingiem miałem inny typ w głowie na główną bohaterkę. Ale nagle pojawiła się Agnieszka - z niesamowitą charyzmą, z jakąś magią i hardością w spojrzeniu, z bezczelnością i tymi jasnoniebieskimi oczami jak u husky.
- W niesamowity sposób podawała tekst, czyli język Leny, który jest językiem specyficznym. To jest język literacki, język jej - ich - miłości. Każda para ma przecież swój język - gestów, spojrzeń, słów, swoją własną mowę. No i okazało się, że Agnieszka podaje te teksty w niesamowity sposób, bardzo ładnie układają jej się w ustach. Umie pokazać myśl idącą za tekstem. Potem trzeba było już tylko sparować ją i Tomka Schuchardta i zobaczyć, czy jest chemia między nimi. Dosyć ważne było też to, jak Agnieszka będzie wyglądać bez włosów. Chciałem, żeby wyglądała ładnie, żeby to był taki rodzaj manifestu.
A propos - w filmie momentami bardzo cieleśnie i dosłownie pokazujecie raka.
- Dlaczego? Ja mam zupełnie inne wrażenie. Kiedy na przykład?
Na przykład już po mastektomii, kiedy w jednej ze scen staje naga Lena i mówi Benkowi: teraz zrób mi zdjęcia.
- To jest chyba jeden jedyny taki moment, kiedy widzimy to, że Lena nie ma piersi. To jest jej manifest, gdy mówi: oto ja, tak wyglądam, a ty to teraz pokaż. Ale na przykład, gdy zmienia sobie opatrunki po operacji jest tyłem do widza. Łysiną też nie epatujemy, praktycznie do momentu, gdy widzimy ostatnie stadium w hospicjum. Kiedy pada, gdy płacze, kiedy konfrontuje się z własną fizycznością przed lustrem, to chowa się pod kamerę. Ciekawe jest to, że każdy będzie to pewnie odbierał inaczej. W moim przekonaniu mimo wszystko film jest dosyć subtelnie zrobiony. Czasami, szczególnie w trzeciej części, gdy jest już Tosia (dziecko głównych bohaterów - przyp. red.), aktorzy często wychodzą poza kamerę, są specjalnie niedokadrowani. To angażuje emocjonalność widza, który może włożyć w ten obraz to, co czuje.
Ten film to forma klamry? Zamknięcia jakiegoś etapu życia?
- Niechcący się tak stało. Absolutnie nie było to moim celem. Chciałem po prostu nakręcić film. A ten temat miałem najlepiej przerobiony.
Miał pan moment oglądania tego filmu nietechnicznie - nie jak reżyser, tylko jako widz, który śledzi historię i emocje? Na Przeglądzie Najnowszych Filmów Polskich we Lwowie, gdzie "Chemia" była ostatnio pokazywana, wyszliście, gdy film się zaczynał.
- Tak, ale oglądałem go bardzo wiele razy. Faktycznie jednak - cały czas mnie on wzrusza. Chyba nie podchodzę do niego zawodowo.
To pana reżyserski debiut. Czemu porzucił pan operatorstwo dla reżyserki?
- Nie czułem się dobrze w tamtym zawodzie. Chyba jestem zbyt dużym indywidualistą i chciałbym opowiadać historie w sposób, w jaki mnie one interesują - w sposób bezkompromisowy, ale oczywiście z poszanowaniem widza. Młody już nie jestem, wiem czego chcę, a czego nie chcę. Wiem też, kim jestem, a kim już nigdy nie będę i jaki rodzaj kina chcę uprawiać.
Jest pomysł na coś następnego?
- Tak, chciałbym zrobić film o facetach. O współczesnej kondycji mężczyzny, o męskości - o tym, co ona teraz znaczy. O tym, dlaczego jest taki problem z dzisiejszą definicją miejsca mężczyzny w życiu, w związku, w rodzinie, w społeczeństwie.
Zabiera się już pan za to?
- Tak, scenariusz jest już nawet skończony.
Rozmawiała Katarzyna Kownacka (PAP Life).