Bartosz M. Kowalski: Z otwartą głową
Jego debiut reżyserski, "Plac zabaw", w którym dwójka nastolatków zabiła małego chłopca, rozgrzał krytyków i podzielił publiczność. Drugim filmem postanowił zaskoczyć jeszcze bardziej i... zrealizował pierwszy polski slasher. W horrorze, który w związku z epidemią koronawirusa zamiast do kin trafił prosto na Netflixa, pojawia się plejada polskich gwiazd: od Wojciecha Mecwaldowskiego, przez Gabrielę Muskałę, aż po Piotra Cyrwusa i Olafa Lubaszenkę. Jak ich do tego przekonał? - Pierwsze reakcje były naprawdę różne! Od "chyba żartujecie" po "a co to jest slasher?" - wspomina Bartosz M. Kowalski.
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" to film, jakiego pozazdrościć mogłaby nam niejedna hollywoodzka wytwórnia. Myślałeś już nad ucieczką do USA?
Bartosz M. Kowalski: - Siedzę w domu, nigdzie nie uciekam [śmiech]. Tak na poważnie, to tu jest moje miejsce. Chciałbym móc robić podobne kino w Polsce, próbować konwencji i podgatunków, które nie mają u nas racji bytu. A co przyniesie przyszłość, zobaczymy.
Twój film to odpowiedź na amerykańskie horrory z lat 80., w których grupę nastolatków prześladuje tajemniczy morderca. Do tej pory mocno unikano tego tematu w polskim kinie. To musiało być trudne, doprowadzić do realizacji slashera w naszym kraju...
- Zabrało mi to parę dobrych lat. W międzyczasie pracowałem rzecz jasna nad innymi rzeczami, ale slasher chodził za mną od dziecka. Dopiero teraz poznałem ludzi, którzy podzielili moje fascynacje i chcieli zaryzykować.
Co przekonało producentów?
- Po części krótkometrażowe "Zacisze", które zrealizowałem w podobnej konwencji dla platformy Showmax. To pokazało, że przy niewielkich środkach można zrobić coś fajnego. A reszta to już spotkanie odpowiednich ludzi w odpowiednim momencie i chyba ułożenie planet...
Film robi duże wrażenie od strony technicznej - szczególnie efektów specjalnych i charakteryzacji. Jak w polskich realiach udało się zrealizować te makabryczne sceny gore?
- Nad charakteryzacją czuwał sam Waldemar Pokromski, stały współpracownik Michaela Haneke, twórca charakteryzacji do takich filmów, jak "Pianista" czy "Lista Schindlera". Sceny gore już na etapie scenariusza były rozkładane na części pierwsze, musieliśmy mierzyć siły na zamiary. Wiele "chwytów" realizacyjnych szkoliłem już w swoich ćwiczeniach reżyserskich na studiach.
Co było największym wyzwaniem przy pracy na planie filmu?
- Chyba zachowanie balansu w całościowej konstrukcji opowieści. Nie chcieliśmy popaść ani w zbytnią powagę, ani w slapstick. Dotyczyło to zarówno montażu, jak i prowadzenia aktorów czy oprawy muzycznej.
Film jest pełen elementów przewrotnych i komediowych. Igracie z gatunkiem, jest to kino bardzo świadome. To taki "list miłosny" do slasherów...
- Tak to też nazywam, listem miłosnym do amerykańskiego kina grozy klasy B. Z jednej strony to ukłon w stronę konwencji, z drugiej zaś mrugnięcie okiem do widza. Nie można tego filmu traktować zbyt poważnie. To od początku miał być kawał rozrywki w formie, której w Polsce nie było.
Widać tu jednak dużą dbałość o głównych bohaterów - by byli "jacyś", z krwi i kości.
- Posługujemy się slasherowymi archetypami postaci, bez nich nie byłoby slashera. Ale w każdej z postaci szukaliśmy jakiejś choćby mikrometamorfozy. Zależało nam również, by postaci drugoplanowe czy epizodyczne zostawiły jakiś emocjonalny ślad, niezależnie czy pojawiają się na 5 minut czy 30 sekund na ekranie. Na czym mi najbardziej zależało? Żeby solidnie zrealizować porządny, klasyczny, slasherowy kąsek i spróbować uchylić te horrorowe drzwi rodzimej kinematografii.
Wasze wybory aktorskie, cóż, można nazwać odważnymi - szczególnie zaskakuje obecność Julii Wieniawy i Wiktorii Gąsiewskiej, które choć mają miliony obserwujących na Instagramie, do tej pory nie były utożsamiane z takim kinem. Od początku chodziło ci po głowie, by je obsadzić?
- Julię poznałem na planie serialu "Zawsze warto". Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim jest i co się wokół niej dzieje. Świetnie się z nią pracowało, a że w tym samym czasie pisaliśmy scenariusz do "W lesie...", zaproponowaliśmy jej główną rolę. Wiktorię z kolei zaprosiliśmy na casting. Przyszła i wymiotła konkurencję.
Pozostałą część piątki młodych bohaterów uzupełniają aktorzy mniej kojarzeni, którzy jednak sprawdzili się znakomicie. Jak udało się ich znaleźć?
- Michała Lupę pamiętałem z "Ataku paniki", Stasia Cywkę śledziłem od czasów "Królewicza Olcha". Sebastiana Delę poznaliśmy na castingu. Każdy z chłopaków pojawił się na klasycznym przesłuchaniu. Kandydatów było wielu, ale oni byli najlepsi.
Epizody grają tutaj z kolei wybitni polscy aktorzy: Gabriela Muskała, Olaf Lubaszenko, Piotr Cyrwus, Wojciech Mecwaldowski czy Mirosław Zbrojewicz. Jak zareagowali na propozycję roli w slasherze?
- Pierwsze reakcje były naprawdę różne! Od "chyba żartujecie" po "a co to jest slasher?". [śmiech] Ale po lekturze scenariusza z każdym odbyliśmy długą rozmowę na temat tego, czym ten film ma być, a czym nie. Finalnie wszyscy się zgodzili!
Tym filmem mocno zaskakujesz tych, którzy spodziewali się duchowej kontynuacji "Placu zabaw". Specjalnie?
- Tak. Po "Placu zabaw" chciałem się odbić o 180 stopni zarówno pod względem konwencji gatunkowej jak i tematyki. Lubię różne kino i różne kino chcę robić. Ale horrory chyba najbardziej... Chciałbym, żeby widzowie podeszli do tego tytułu bez uprzedzeń, z otwartą głową na konwencję slashera. To nie jest oczywiście forma dla wszystkich, ale tak samo jest przecież z komediami romantycznymi. A ich powstają dziesiątki. Chciałbym, żeby w Polsce powstawało więcej kina gatunkowego.
Czyli "W lesie..." to nie jednorazowy wyskok?
- Obserwując reakcje po premierze filmu na Netfliksie, dzieje się dokładnie to, co po premierze "Placu zabaw", tylko w makroskali. Od zachwytów po chęć spalenia filmu na stosie. Co następne? Nie wiem, rozwijam kilka projektów, nigdy nie wiadomo, który pierwszy wypali, trzeba mieć plan b, c, nawet d... Ale bardzo chciałbym zrobić kolejny slasher! Mam obiecane od producentów, że przy ewentualnym sequelu będę mógł bardziej szaleć z konwencją. W ramach budżetu oczywiście. [śmiech]
A jest jeszcze jakiś gatunek, który chciałbyś przenieść do Polski? Myślałeś na przykład o science fiction albo kinie katastroficznym?
- Szczerze, nie. Projekty, które mam w głowie na ten moment, faktycznie oscylują albo w klimatach slasherowo-horrorowych albo mocno społecznych. Albo dokładnie pomiędzy.
Całkowicie po drugiej stronie twojego reżyserskiego dorobku stoi serial "Zawsze warto"...
- Przy serialu "Zawsze warto" byłem przez krótki czas na zastępstwie reżyserskim, więc nie czuję się jego pełnoprawnym twórcą. Ale każde doświadczenie na planie zdjęciowym jest cenne. No i poznałem Julkę!
Patrząc na ten przekrój - od "Placu zabaw", przez "W lesie dziś nie zaśnie nikt" po "Zawsze warto", bardzo trudno określić jednoznacznie typ filmów, które tworzysz - jest różnorodnie, odważnie. Masz swój ideał kina?
- Nie mam. Nie mam też jednego ulubionego twórcy czy filmu. Mógłbym zrobić listę, pewnie zaczynałaby się od "Martwego zła 2" Sama Raimiego, niedługo później wpisałbym "Miłość" Haneke, a pomiędzy nimi "Forresta Gumpa" Zemeckisa...
A twoje filmy?
- "Plac zabaw" był eksperymentem w ramach kina społecznego, "W lesie..." też jest eksperymentalną konwencją na polskim podwórku. Oba obrazy wzbudziły absolutnie skrajne emocje. Postaram się o to samo przy następnym filmie... [śmiech].