Wiadomo, że Artur Żmijewski jest nie tylko aktorem, ale również reżyserem - zawdzięczamy mu wiele odcinków "Ojca Mateusza". Ale ostatnio zadebiutował za kamerą Teatru Telewizji.
"Pan Jowialski" - jak się reżyseruje Fredrę, polskiego klasyka klasyków?
Artur Żmijewski: - Jak zbierze się fantastyczną ekipę aktorów i realizatorów, tak jak mnie się udało, to to się trochę robi samo. Bo przecież Fredro jest tak wspaniałym autorem i tak nasyconym wszystkimi emocjami, że jak się ma świetnych, rozumiejących treść aktorów, wystarczy im tylko nie przeszkadzać. I to idzie, naprawdę. To oczywiście było tytułem żartu. Reżyseruje się go niezwykle trudno, dlatego, że on jest bardzo precyzyjny w zapisie. Trzeba być bardzo dokładnym, mieć niezłą pamięć i dobre notatki, żeby nie zapomnieć o rzeczach, które są istotne w tym przedstawieniu. I w tym sensie to jest niezwykła trudność. Ale też wielka radość, jeżeli uda się te klocuszki tak poskładać, że one potem budują tę opowieść z sensem.
A czy przy takim przedsięwzięciu zdarzają się jakieś obawy porównań z poprzednimi inscenizacjami?
- Nie, nie może być czegoś takiego, bo gdyby to był punkt wyjścia, to lepiej by było w ogóle nie zaczynać. Musimy podchodzić do tego bez kompleksów - wiadomo, że materiał był realizowany wielokrotnie. Owszem, na początku miałem pewne problemy z opracowaniem tekstu, ponieważ w maszynopisie Fredry było 150 stron, a nie pozwalają nam zrobić trzygodzinnego przedstawienia, ono musi się zawrzeć w 85 minutach. I tu się okazało, że ta precyzja Fredry jest piekielna. Chciałem zachować wszystko, ale, niestety, nie da się. No i w związku z tym mamy tak małą liczbę monologów, które u tego autora grają ogromną rolę. Ale wydawało się, że emocje aktorów wystarczą za komentarz i udało nam się zmieścić w czasie.
Zachował pan najważniejsze bajki...
- Bez "Pawła i Gawła", "Małpy w kąpieli", "Osiołkowi w żłoby dano" i "Czyżyka" tego przedstawienia nie ma, one są komentarzami dla sytuacji dziejących się w trakcie.
Nie korciło pana, by podjąć się którejś z ról?
- W ogóle. Wiedziałem, że to będzie dla mnie bardzo trudne wyzwanie reżyserskie i nie sposób byłoby zapanować nad wszystkim. Jak zawsze w takich sytuacjach okazuje się, że chciałoby się mieć jeszcze więcej czasu. Gdybym miał grać, nie mógłbym się skupić na reżyserii. Poza tym jak widzę naszą obsadę, to wiem, że mi się świetnie udało.
W "Ojcu Mateuszu" również jest pan reżyserem, od lat. Jak się reżyseruje siebie? Czy to jest trudniejsze?
- Trudniejsze o tyle, że jak się reżyseruje kolegów, a potem samemu wychodzi na plan jako aktor, to trzeba zagrać tak, jak wymaga się od innych. Ale ja zawsze powtarzam - to jest bardzo dobre doświadczenie też dla mnie, uczące pokory w stosunku do mojego pierwszego zawodu. Bo mogę dostrzec u siebie więcej niedoskonałości i ograniczeń, z którymi powinienem powalczyć.
Czy po tylu latach pana bohater nie jest już dla pana przewidywalny? Czy ojciec Mateusz jeszcze umie pana zaskoczyć?
- Scenarzyści piszą fajne historie i w nich przyjemnie jest znaleźć coś dla siebie, a Mateusz Żmigrodzki co chwila jest poddawany jakimś próbom. Czasami musi podjąć jakąś grę, przebrać się, przeistoczyć... To są dosyć zabawne wyzwania.
A jak to było spotkać się po latach z panią Małgorzatą Foremniak, tym razem na planie "W rytmie serca"?
- Tak jakbyśmy się w ogóle nie rozchodzili. Mam wrażenie, że Małgosia się przez ten czas nic nie zmieniła. Jest przemiłą, cudną osobą i fajną aktorką, z którą zawsze mi się świetnie pracowało. Jedna z koleżanek z ekipy nawet to skomentowała. Powiedziała: "Jak się na was patrzy, to widać, że się lubicie i znacie od dawna". I tak po prostu jest.
Zawsze pan podkreśla swoje zamiłowanie do punktualności i porządku. Czy zdarzały się panu jakieś wpadki zawodowe?
- Jak każdemu. Nikt z nas nie jest doskonały, ja również. Lubię zorganizowanie i punktualność, ale nie zawsze mi się udaje być zadowolonym z siebie do końca. Może to i lepiej.
Poszedł pan do szkoły teatralnej, bo marzył o zagraniu Mickiewiczowskiego Gustawa-Konrada. I to marzenie spełniło się szybko, zagrał pan w "Lawie" już w 1989 roku. Czy po latach ma pan jeszcze marzenia o rolach?
- Nie. Dlatego, że to marzenie, które mi się szybko spełniło, spowodowało, że przestałem marzyć. No bo i o czym, jak już spadłem z tego wysokiego konia, na którego wsiadłem, czyli zagrałem Gustawa-Konrada ze wspaniałym, niezapomnianym Gustawem Holoubkiem, to już nie miałem czego szukać. Nie, to są oczywiście żarty. Ja zawsze, od pewnego momentu, miałem poczucie, że należy otwarcie patrzeć na życie. Bo cóż mnie będzie czekać, jeżeli sobie wymarzę, że zagram Hamleta, a nie zagram... I co, na emeryturze zgorzkniały będę opowiadał, że byłbym świetny, a nie byłem? Nie, wolę się otwierać na inne wyzwania i przyjmować takie, które są dla mnie fajne, ciekawe i różnorodne. To jest moje największe marzenie, żeby grać jak najbardziej różnorodne rzeczy.
To samo dotyczy reżyserii?
- Zdecydowanie.
Pan od lat jest ambasadorem UNICEF-u. Czym się pan zajmuje?
- Jako ambasador dobrej woli muszę obejrzeć te miejsca, tych ludzi, którym trzeba pomóc. Dzieci, które trzeba ratować od głodu, wojny, chorób. I muszę rodakom opowiedzieć o swoich emocjach, które mną tam targają, kiedy jestem w takich miejscach jak Mali, Etiopia czy obozy dla uchodźców w Jordanii. Muszę opowiedzieć o tym, jak ci ludzie cierpią, czego potrzebują i przekonać do tego, że warto pomóc, wyciągnąć do tych ludzi rękę.
Czy kiedykolwiek dała się panu we znaki popularność?
- Nie, myślę, że nie można tego rozpatrywać w takich kategoriach. Ona bywa czasem kłopotliwa wtedy, kiedy chciałoby się być niezauważanym. Ale na ogół przejawy tej popularności, zainteresowania ludzi na ulicy są miłe, więc nastrajają dosyć pozytywnie. Nie trzeba się niczego obawiać.
Wracając na chwilę do "Pana Jowialskiego". Myśli pan, że Fredro nadal jest dobrze rozumiany przez nas, współczesnych odbiorców w swoim kraju?
- Proszę pani, mam nadzieję, że przeze mnie został dobrze zrozumiany.
Katarzyna Sobkowicz