Artur Żmijewski: Uczynić świat lepszym

Artur Żmijewski /Wojciech Stróżyk /Reporter

- Towarzyszy mi napięcie. Taka podróż nie należy do najłatwiejszych, a warunki nie zawsze są komfortowe. Uważam jednak, że takie koszty warto ponieść, by uczynić ten świat choć trochę lepszym - Artur Żmijewski podsumowuje 10-letnią przygodę w roli Ambasadora Dobrej Woli UNICEF.

Człowiek jest z gruntu dobry?

Artur Żmijewski: - Myślę, że tak. Ale nawet najlepsi z nas mają cechy, które dobre nie są i ujawniają się w zależności od okoliczności. To chyba najwłaściwszy trop, gdyby szukać odpowiedzi na pytanie o naturę człowieka.

Jaka jest dziś twarz zła?

- Według mnie ono jest niezmienne. Powoduje zazdrość, złość, niezrozumienie. Zło jako predyspozycja do krzywdzenia innych, zabijania, popełniania przestępstw musi najpierw zakiełkować w naszej głowie. To ciąg przyczynowo-skutkowy, chyba że mamy do czynienia z jednostką chorobową.

Kiedy dziesięć lat temu został pan ambasadorem UNICEF, był pan przygotowany na ogrom zła, głodu, cierpienia i bólu na świecie?

- Nie byłem. I wciąż nie jestem. Za każdym razem nie tylko ja, ale cała ekipa coraz mocnej przeżywamy to wszystko, gdy docieramy w dane miejsce. Z jednej strony uderza nas niewyobrażalna ilość okropności, które tych ludzi spotykają, z drugiej nadzieja, którą wlewa się w ich serca, że być może los kiedyś jednak się poprawi.

Jak wygląda w praktyce bycie ambasadorem UNICEF?

- Ambasador Dobrej Woli UNICEF staje się zmysłami ludzi, którym przekazuje to, co sam zobaczył. Jestem więc każdym Polakiem, który nie ma szansy pojechać tam, gdzie dociera UNICEF. Oczywiście nie potrafię wiernie opisać wszystkich emocji, zapachów, obrazów, dlatego zabieram ze sobą operatora i fotografa. Moja rola sprowadza się do rozmów, spotkań, udziału w programach telewizyjnych i radiowych, w których mówię o potrzebach mieszkańców Afryki.

Reklama

- Uprzedzając pytanie, dlaczego nie w Polsce? Mam okazję sporo po niej podróżować. Uważam, że to piękny kraj, w którym żyją wspaniali ludzie. Widywałem obszary biedy, ale nigdy nie była to nędza na granicy śmierci, jak w Mali czy Etiopii. Tam dzieci umierają, bo nie jedzą bardzo długo. Niedożywienie, odwodnienie powoduje lawinę chorób i dysfunkcji narządów. Dzieci w Afryce często nie mają dostępu do wody pitnej, więc piją tę z kałuży, co wywołuje choroby, których w naszej części świata nie ma. Rodzice wiedzą, że w przypadku rotawirusa wystarczy kilka godzin, by dziecko nie miało szans na przeżycie. Tak samo ważna jak pomoc medyczna jest edukacja. 80 proc. wszystkich chorób na świecie to choroby brudnych rąk. Za każdym razem to jest kropla w morzu potrzeb, ale w myśl starego powiedzenia: ona drąży skałę. Działamy. Gdy jestem w Afryce, uświadamiam sobie, że żyjemy w wyjątkowym miejscu. Większość ludzi na świecie nie ma tak dobrze, jak my w tej części świata, Europy.

Te doświadczenia weryfikują pana potrzeby?

- Tak. W tamtej części świata najważniejsze jest to, żeby urodziło się zdrowe dziecko, żeby można je było nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Każdy by tego chciał, tylko nie każdy może. Z tej perspektywy spory, jakie toczymy, wydają się sztuczne, wręcz wymyślone. Zawsze myślę, że wracam do krainy szczęśliwości, w której nie powinniśmy w ogóle narzekać.

Odchorowuje pan każdą misję?

- Towarzyszy mi napięcie. Taka podróż nie należy do najłatwiejszych, a warunki nie zawsze są komfortowe. Uważam jednak, że takie koszty warto ponieść, by uczynić ten świat choć trochę lepszym.

Podobno w ramach oczyszczenia głowy z natłoku myśli lubi pan sobie powrzeszczeć?


- To mi się zdarza, ale nie zawsze mam na to czas. Często po przyjeździe z Afryki wracam do obowiązków zawodowych i nie mam kiedy zrobić rachunku sumienia. Odreagowuję na planie poprzez pracę i nieustanny ruch.

Jak z perspektywy 30 lat patrzy pan na swoją aktorską drogę?

- Zadziwiony jestem, jak to szybko poszło... Doświadczyłem wspaniałych rzeczy. Spotkałem fantastycznych reżyserów. Zagrałem całe spektrum ról w towarzystwie wielkich, by nie rzec - największych polskich aktorów, w tym moich profesorów z warszawskiej szkoły teatralnej. Dzieliłem garderoby z Wiesławem Michnikowskim, Krzysztofem Wakulińskim, Markiem Bargiełowskim, Mariuszem Bonaszewskim i Danielem Olbrychskim. To są postaci, które dla aktorstwa zrobiły bardzo wiele.

A z kim pan studiował na roku?

- Z Tomkiem Saprykiem, Agnieszką Glińską, Sławkiem Packiem, Agnieszką Suchorą. To był fajny rok. Naszym opiekunem był Andrzej Łapicki, a współopiekunem Maja Komorowska.

Z Andrzejem Łapickim mógł pan rozmawiać o wszystkim?

- Na pewnym etapie było tak w przypadku każdego z nas, dlatego że profesor był bardzo bezpośredni.

Ma pan dziś przewodnika duchowego, czy wystarczy rozmowa ze sobą?

- Punkt odniesienia potrzebny jest zawsze, ale w pewnym momencie człowiek musi się usamodzielnić, bardziej polegać na własnym doświadczeniu niż na opiniach innych. Mnie się to udało dość wcześnie. Nawet jeśli odnosimy sukcesy, nie znaczy to, że tak będzie zawsze. Jesteśmy warci tylko tyle, ile jest warte nasze ostatnie przedstawienie, film czy serial. Są tacy, którzy dobrze wspominają Wolfa z "Psów" Pasikowskiego czy Burskiego z "Na dobre i na złe". Dla mnie to zamknięte etapy. Muszę patrzeć na rzeczy nowe, bo tylko tak mogę się rozwijać.

10 lat z Burskim, dziewięć lat z Mateuszem. Jak czerpać satysfakcję z grania tak długo jednej postaci?


- Lubię mojego bohatera z "Ojca Mateusza" i ekipę, z którą nad tym przedsięwzięciem pracuję. Rocznie nagrywamy dwie transze po 13 odcinków, tak więc mam szansę na odrobinę życia rodzinnego i zawodowego poza serialem. U Patryka Vegi zagrałem w "Pitbullu. Niebezpiecznych kobietach", u Piotra Trzaskalskiego w "Moim rowerze", u śp. Marcina Wrony w spektaklu Teatru Telewizji "Ich czworo". W ubiegłym sezonie Paweł Maślona wyrwał mnie do filmu "Atak paniki". Na chwilę wpadłem też na plan "Najlepszego" Łukasza Palkowskiego. Wychodzę czasami z Mateusza, by przewietrzyć głowę.

Lubi pan pracować ze sobą i siebie reżyserować? Bo nie jest tajemnicą, że od kilku sezonów staje pan też za kamerą "Ojca Mateusza".

- Lubię. Choć czujność, którą się zachowuje na planie, będąc tylko aktorem lub reżyserem, musi być podwojona. Lub potrojona.

Z perełek w pana dorobku znalazłam rolę Kmicica w spektaklu Teatru Polskiego Radia. Ma pan w sobie silny pierwiastek romantyczny?

- Mam nadzieję, że tak. Z drugiej strony, niedawno oglądałem powtórkę filmu "Lawa" Tadeusza Konwickiego i miałem wrażenie, że chłopak na ekranie to nie ja, tylko któryś z moich synów. To dla mnie tak odległe, że aż nierealne, a jednocześnie cały czas lubię tego bohatera i takie rejony.

Ma pan też córkę. Patrząc na dzieci, dostrzega pan w którymś siebie?

- Każde jest odrębną jednostką. Mają niepowtarzalne charaktery. Nie odważyłbym się powiedzieć, że któryś z synów czy córka są wypisz wymaluj takie jak ja.

W panu zdecydowanie więcej emocji wzbudzają rozmowy o pomocy humanitarnej niż te dla męskich magazynów. Nie lubi pan skupiać się na swojej zewnętrzności, męskości?

- Staram się nie skupiać. Nawet gdybym chciał, to życie bardzo to weryfikuje, bo goni mnie do obowiązków. Jeśli nie zawodowych, to rodzinnych i domowych. Nie da się uniknąć zakupów, wynoszenia śmieci i sprzątania. I to jest dobre. Stawia do pionu kogoś, kto chciałby za bardzo bujać w chmurach.

Gdyby chwycił pan za pióro i spisał wspomnienia, jaki nosiłyby tytuł?

- Nie przewiduję takiego scenariusza. Za wcześnie na podsumowania. Jestem panem po pięćdziesiątce, ale jeszcze trochę przede mną.

A zdarza się panu myśleć o niebieskich migdałach?

- O tak. Bardzo mnie to relaksuje!

Beata Banasiewicz

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Artur Żmijewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy