"Dzikie róże" to historia Ewy, matki dwójki dzieci, która wdaje się w romans z nastolatkiem. Podczas 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni dramat pokazywany był w sekcji Inne Spojrzenie, skupiającej produkcje o najbardziej oryginalnym charakterze. Jego droga na ekrany była jednak długa i wyboista. O trudnościach w realizacji, łatce kina kobiecego i nieoczywistych wyborach aktorskich z reżyserką Anną Jadowską rozmawiał Adrian Luzar.
"Dzikie róże" trafiły do Gdyni po wielu perypetiach.
Anna Jadowska: - To nie jest moja ulubiona historia. Film został zgłoszony już rok temu przez mojego producenta i rekomendowała go dalej komisja ekspertów, jednak później Komitet Organizacyjny odrzucił nas razem z inną produkcją, a na nasze miejsce weszły "Planeta Singli" Mitji Okorna i "Sługi Boże" Mariusza Gawrysia. W tym roku jeden z przepisów regulaminu skierował nas do sekcji Inne spojrzenie. Odnoszę jednak wrażenie, że znalazły się w niej tak różne filmy, począwszy od kina dziecięcego, po produkcje amatorskie i eksperymentalne, że równie dobrze można by tu pokazywać "Gwiezdne wojny".
"Dzikie róże" były gotowe już rok temu?
- Nie do końca. To nie była finalna wersja - trwała jeszcze postprodukcja: praca nad dźwiękiem, efektami specjalnymi i muzyką. Film był zgłaszany na kilka miesięcy przed festiwalem w bardzo surowym stanie.
Od premiery twojego poprzedniego dzieła "Z miłości" mija już jednak sześć lat. Jak długo pracowałaś nad "Dzikimi różami"?
- Za długo! Z racji tego, że sama piszę scenariusze, w tym przypadku nad tekstem pracowałam ponad dwa lata. Wzięłam w tym czasie udział w rocznym warsztacie Scripteast Darka Jabłońskiego, który polegał na rozwijaniu projektu z zagranicznymi specjalistami. Miałam okazję współpracować z Peterem Webberem, reżyserem "Dziewczyny z perłą". Później "zamykałam" już scenariusz ze swoim profesorem ze Szkoły Filmowej w Łodzi Andrzejem Mellinem, który też bardzo mi pomógł. Równie czasochłonny jest sam system finansowania - zanim się zaaplikuje, dostanie odpowiedź i środki, trzeba swoje odczekać, będąc na ciągłym "standby’u". Nie pozostawało nic innego, jak dopracowywać scenariusz.
W międzyczasie zajęłaś się także reżyserią seriali...
- Głównie ze względów finansowych i warsztatowych. Na planie mogłam doskonalić swoje umiejętności organizacyjne i uczyć się decyzyjności. Bardzo lubię pracować, chociaż robienie filmów mnie wyczerpuje. Rozładowuję się wtedy energetycznie, dlatego nie mogę kręcić bez końca, chyba że znajdę jakieś dodatkowe źródło energii... We mnie wszystko musi dojrzeć. Trudno mi sobie wyobrazić, że realizuję historię, która nie jest ze mną związana i emocjonalnie mnie nie dotyczy. A "Dzikie róże", przez swój temat i sposób opowiadania, mnie zszargały. Mój terapeuta miał co robić.
Zaczęło się od tematu macierzyństwa, dopiero później dochodziły kolejne elementy historii?
- Tak pracuję, że u mnie wszystko zaczyna się od obrazu, nawet nie tematu, który mam w głowie. Tutaj były to: dzikie róże, które zawsze chciałam wykorzystać w którejś ze swoich historii; Marta Nieradkiewicz, wyśmienita aktorka, z którą znamy się prywatnie; wreszcie fakt, że sama urodziłam dziecko. Potem zaczęłam te rzeczy ze sobą łączyć. A że jestem wielką fanką filmu "Ostatni seans filmowy" Petera Bogdanovicha, w którym pojawia się wątek romansu starszej kobiety z młodym mężczyzną, zaczęłam eksplorować ten temat. Chciałam też pokazać triadę kobiet - babcię, matkę i córkę. W taki sposób to się nawarstwiało, pojawiały się kolejne sceny i postaci.
Rezultat to historia o bardzo intymnym charakterze. Wszędzie można znaleźć informację o tym, że zdjęcia były realizowane w twojej rodzinnej Oleśnicy...
- Tak jednak nie było, choć początkowo mieliśmy tam kręcić. Ostatecznie nie powstała w Oleśnicy ani jedna scena. Ta plantacja dzikiej róży, przy której się wychowywałam, akurat wyschła przed rozpoczęciem naszych zdjęć. Kręciliśmy na innej plantacji - pod Lądkiem Zdrój, a plenery powstały w okolicach Wrocławia i pod Warszawą.
Czy zmiana lokacji wpłynęła na pierwotną koncepcję filmu?
- Niekoniecznie. Dla mnie osobiście może mogłoby to mieć jakieś znaczenie, ale dla filmu nie ma żadnego. Najlepsze jest po prostu dobre miejsce. Poza tym, gdy pisałam scenariusz, ułożyłam te filmowe punkty na mapie mojej wsi - takiej, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Dlatego przestrzenie są tak rozlane, jakby widziane oczami dziecka. Wszędzie jest daleko, nic się ze sobą nie łączy, odległości są ogromne. A gdy wróciłam do tych miejsc, to one momentalnie się skurczyły i miały zupełnie inny charakter niż w mojej wyobraźni. Bardziej odpowiadało mi więc znalezienie miejsc pasujących do tego, jak je zapamiętałam, a nie dostosowywanie scenariusza do tego, jak wygląda moja okolica teraz.
Z wyborem odtwórczyni głównej roli nie było już takich trudności - od początku w Ewę miała wcielić się Marta Nieradkiewicz.
- Tak, dla niej to napisałam. I rzeczywiście było tak, że ostatnią wersję scenariusza przerobiłyśmy razem. Spotkałyśmy się kilkukrotnie, przeczytałyśmy cały scenariusz, a potem nanosiłyśmy poprawki. Oczywiście, na planie nie trzymaliśmy się słowo w słowo tego, co było napisane, chociaż akurat w przypadku tego scenariusza nie było za wiele miejsca na improwizację. Jestem jednak bardzo otwarta na propozycje - szczególnie ze strony Marty. Uważam, że mamy podobny rodzaj wrażliwości, jeśli nie nadwrażliwości, która nam w tej historii pomogła.
Równie niezwykła jest kreacja Michała Żurawskiego, który wciela się w męża Ewy - Andrzeja. Czy ta silna relacja między aktorami to efekt prób?
- Mieliśmy dużo prób przed zdjęciami, ale Michał i Marta przede wszystkim jakoś niesamowicie ze sobą współpracowali. Coś między nimi iskrzyło. W trakcie zdjęć nakręciliśmy na przykład świetną scenę autentycznej awantury, która ostatecznie nie weszła do filmu. Długo się z tym biłam i wyrzuciłam ją dopiero w ostatniej wersji, bo już na planie czułam, że oni to robią naprawdę rewelacyjnie. Tyle, że bardziej zależało mi na tym, by ich relację zbudować z drobnych elementów - spojrzeń i gestów, natomiast ta awantura osadziłaby wszystko w innej oczywistej rzeczywistości.
Na uznanie zasługują też pozostałe decyzje obsadowe - od drugiego planu, na którym pojawia się Halina Rasiakówna czy wcielający się w nastoletniego kochanka Konrad Skolimowski, aż po role dziecięce.
- Halinę, podobnie jak Martę, zrekrutowaliśmy bez castingu, jeszcze przed zdjęciami. Znałam ją oczywiście z teatru, gdzie pojawiała się w sztukach takich, jak "Wycinka" Krystiana Lupy czy "Apokalipsa" Michała Borczucha i bardzo zapadła mi w pamięć. Filmowy Marcel to z kolei naturszczyk, podobnie jak spora część aktorów wcielających się w mieszkańców wioski. Najbardziej żmudny casting przeprowadziliśmy do ról dzieci.
W filmowego Jasia, syna Ewy, wcieliły się ponoć bliźniaki...
- Tak, to był bardzo dobry pomysł castingowy Piotra Bartuszka, by móc użyć na planie drugiego dziecka, gdy jedno nam się zepsuje... Tak też robiliśmy, ale szybko okazało się, że jeden z bliźniaków jest zdecydowanie zdolniejszy aktorsko, ma lepszy kontakt z Martą Nieradkiewicz i chce z nią spędzać czas. Natomiast filmowa Marysia - Natalia Bartnik - jest spod Wrocławia i wcześniej statystowała u Janka Komasy w filmie "Miasto 44". Na castingu momentalnie złapała świetny kontakt z Martą. Widać było, że chce ją poznać i jest jej ciekawa. To był ważny element castingu, że najpierw odbywały się próby z Martą, by zobaczyć z kim złapie najlepszą nić porozumienia.
Jaki był pomysł na samą tonację filmu? Jedną z najciekawszych rzeczy jest nagła zmiana atmosfery, gdy z czystego dramatu "Dzikie róże" ewoluują w coś na kształt thrillera.
- Przede wszystkim chciałam, by ta historia rozkręcała się bardzo, bardzo powoli i zaczynała w niskich tonacjach, by można się było związać z bohaterką. Na początku obserwujemy ją w taki dokumentalny sposób, potem wszystko się nawarstwia i zapętla. Wreszcie napięcie w niej samej staje się przyczyną dramatycznych wypadków i przekłada na rzeczywistość, przez co sytuacja zmusza ją do podejmowania decyzji. Dlatego tak ważne było, by pokazać ją jako osobę schowaną, pasywną i zablokowaną emocjonalnie, dopiero w obliczu katastrofy, coś się w niej samej otwiera i zmienia.
W związku z tym skupieniem na Ewie, "Dzikim różom" już przypisuje się łatkę kina kobiecego...
- A ja bardzo tego nie lubię. Uważam, że rozsądniejsze jest określenie kino kobiet, które lepiej podkreśla fakt, że w ramach tego, co robią kobiety, powstają różne filmy. To widać także na tegorocznym festiwalu w Gdyni, gdzie z jednej strony pojawia się Kasia Adamik z "Amokiem", z drugiej zaś Joanna Kos-Krauze z dramatem "Ptaki śpiewają w Kigali". To zupełnie inne filmy, pod którymi równie dobrze mogliby się podpisać mężczyźni... Dla mnie "kino kobiece" to zupełnie niepotrzebna etykietka, rodzaj infantylizacji i zamykania w getcie tego, co tworzą kobiety. Na szczęście teraz jest wiele kobiet-reżyserek, które mają świetne pomysły i są, moim zdaniem, nawet odważniejsze niż mężczyźni, a ich poszukiwania w kinie idą o krok dalej.
Co po "Dzikich różach"?
- Piszę obecnie scenariusz na podstawie autentycznej historii. Oczywiście w roli głównej kobieta, choć tym razem nieco starsza. Bohaterka tej opowieści wpada w spiralę długów, nie mówiąc o tym nikomu w domu, a sytuacja tak ją przytłacza, że postanawia napaść na bank. Ten napad okazuje się dla niej katalizatorem pozytywnej zmiany. Historia jest prosta, jeszcze bardziej skoncentrowana na głównej bohaterce niż w przypadku "Dzikich róż" i utrzymana w troszeczkę lżejszym tonie, można użyć sformułowania czarna komedia. Jak na moje możliwości jest to zabawne, ale tylko jak na moje możliwości.