Jest pogodną i uśmiechniętą osobą. Ale kiedy wchodzi do studia „Faktów”, poważnieje, bo tam najważniejszy jest profesjonalizm.
Rywalizacja towarzyszy jej w pracy bez przerwy, ale nie jest od niej uzależniona. Nie mogłaby za to żyć bez świadomości, że widzowie jej ufają. A oni doceniają jej obiektywizm, kulturę i umiejętność rozmawiania z gośćmi w studiu - nieprzypadkowo Anita Werner zdobywa kolejne nagrody w plebiscytach.
Znowu jest pani nominowana do Telekamery "Tele Tygodnia".
Anita Werner: - To ogromna przyjemność. Ale też dawka adrenaliny, bo udział w plebiscycie to przecież jest rywalizacja, a rywalizacja zawsze dostarcza emocji. Jako zodiakalny Baran jestem bardzo ambitna, dlatego zawsze daję z siebie ponad 100 procent normy i wymagam dużo przede wszystkim od siebie, a dopiero później od innych. Mam jednak potem satysfakcję, że moja praca i wysiłek są doceniane. Nie mają racji ci, którzy twierdzą, że nagrody są nieważne. Nagrody mają wielkie znaczenie, szczególnie te od widzów. W końcu dla nich robimy to, co robimy.
W tym roku minie 17 lat, od kiedy jest pani związana z "Faktami" i TVN. Nie doskwiera pani rutyna, nie czuje się zmęczona tą pracą?
- Na tym polega urok tej pracy, że każdy dzień jest w niej inny. Gdybym miała cały czas siedzieć za tym samym biurkiem i obracać się wokół tych samych spraw, szybko by mi się to znudziło. Siadam za tym samym biurkiem, ale każdego dnia zajmuję się czymś innym, a czasem wychodzę zza biurka, żeby zrealizować dokument albo poprowadzić program inny niż "Fakty". To daje ogromne możliwości rozwoju i dotknięcia różnych dziedzin dziennikarstwa. Jestem szczęściarą. Fajnie się było z tą firmą rozwijać, rozkładać skrzydła i frunąć.
W studiu jest pani opanowana i poważna. Nawet zasłużyła pani kiedyś wśród kolegów na opinię "luksusowej lodówki".
- Przed kamerą jestem opanowana, a jak trzeba, to zdystansowana, ale w prywatnym życiu zdejmuję tę zbroję. Miałam przypadki, że ktoś przyglądał mi się na stacji benzynowej i mówił: "Ojej, jak pani się często uśmiecha". Owszem, często, ale w mojej pracy na wizji nie zawsze jest miejsce i czas na uśmiech. Mam nadzieję, że nagrody, które już mam, i tytuły, jakie zdobyłam, dostałam przede wszystkim dlatego, że widzowie mi ufają, bo jestem od tego, żeby jak najlepiej opowiedzieć im świat.
Jest pani poważna także dlatego, że większość informacji, które pani przekazuje, to złe wiadomości?
- Nie, to nie tak. Pokazujemy ludziom świat takim, jaki jest. Wybieramy z niego to, co ważne, interesujące. I oczywiście jest w tym świecie życie oprócz polityki. Tylko z ostatniego tygodnia mogę sobie przypomnieć co najmniej kilka historii, które - mam nadzieję - dodały ludziom skrzydeł, zainspirowały albo zmobilizowały do udzielenia pomocy. Po emisji materiału o niepełnosprawnym panu, którego nie stać na rehabilitację, dostaliśmy mail od szefa sanatorium: zaoferował bohaterowi naszego materiału bezpłatny turnus rehabilitacyjny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym, jak psiak nabił się na płot, gdy uciekał przed fajerwerkami, i dopiero po siedmiu godzinach ktoś mu pomógł, dostaliśmy mnóstwo maili od ludzi, którzy chcieli tego zwierzaka adoptować. Opowiadamy ludziom o polityce, wolności, konstytucji, demokracji, ale każdego dnia mam też ogromną satysfakcję, że historia kogoś potrzebującego pomocy tworzy taki łańcuch dobrej woli.
Większość "Faktów" i "Faktów po Faktach" zajmuje jednak polityka. Niektórzy goście przychodzą do studia, ale nie chcą mówić...
- ...mówić to oni chcą, ale nie chcą odpowiadać na wnikliwe pytania.
I jak pani sobie z nimi radzi?
- Nic oryginalnego teraz pani nie powiem: trzeba być po prostu dobrze przygotowanym, a później to już tylko drążyć. Uważam, że najlepiej się broni mówienie do ludzi po ludzku. Dlatego zwykle nie silę się na jakieś oficjalne, koturnowe zwroty, tylko używam prostego, czasem nawet potocznego języka. Czasami wyobrażam sobie, o co chciałby zapytać mój widz. Jak się jest ciekawym świata, to pytania przychodzą do głowy automatycznie, a jak się jest jeszcze do tego dobrze przygotowanym, to wiadomo, w jakim kierunku z nimi zmierzać.
Policjanci mają czasem zasadę, żeby podczas śledztwa zadawać pytania, na które zna się odpowiedź.
- Czasami to rzeczywiście się sprawdza. Zwłaszcza wtedy, kiedy znam odpowiedź na pytanie, ale rozmówca nie chce mi jej udzielić, bo jest dla niego niewygodna.
Potrafi pani taką odpowiedź wydobyć? Zdarza się, że gość coś chlapnie pod wpływem pani pytań?
- Parę miesięcy temu w "Faktach po Faktach" Sławomir Nowak, były minister transportu, przełykał ciężko ślinę, kiedy mu przypomniałam, jak w wywiadzie, który robiłam razem z Pawłem Siennickim, powiedział, że Donald Tusk jest dotknięty przez Boga geniuszem.
Rozmówcy się pani boją?
- Nie mam danych na ten temat. Mogę tylko przypuszczać, że czasem można stracić pewność siebie, kiedy ma się przed sobą dobrze przygotowanego dziennikarza.
Łatwiej z nich coś wtedy wycisnąć?
- Kiedy w ringu jeden zawodnik zaczyna się chwiać, drugi z łatwością może go podciąć. Moje rozmowy w studiu to też czasem walka - o informację. Ważne, żeby była kulturalna, ale skuteczna. Powtarzam moim studentom, że najważniejsze jest pierwsze pytanie.
Najtrudniejsze pytanie na koniec?
- To się sprawdza tylko w wywiadach prasowych, kiedy rozmawia się przez dwie godziny w kawiarni przy kawie i rozmówcę otwiera się kawałek po kawałku. W telewizji nie ma na to czasu. Czasem na całą rozmowę mam maksymalnie 15 minut, i to w świetle reflektorów, na oczach milionów widzów. To wszystko warunkuje długość pytań, tempo i dynamikę rozmowy.
A jeśli w ciągu tego kwadransa pani goście głównie się kłócą?
- Bywało tak, że musiałam podniesionym tonem upominać dwóch albo dwoje rozmówców, którym tak puściły nerwy, że stracili kontakt z rzeczywistością i pojedynkowali się między sobą na słowa, zapominając, że są w telewizji i że widzowie, słysząc ich jednocześnie, nie usłyszą nic.
Umiejętność rozmowy z ludźmi sprawdza się też podczas kręcenia filmów dokumentalnych. W 2016 r. zrealizowała Pani w Brazylii "Miss więzienia", a niedawno...
- ...byłam w Peru, gdzie z Małgosią Łupiną robiłyśmy "Odbite z rąk Świetlistego Szlaku". Mój pierwszy szef mawiał, że najważniejsze to "been there, done that" (z ang. był tam, zrobił to), czyli pojechać gdzieś, poczuć, zobaczyć na własne oczy, dotknąć, by potem opowiedzieć o tym widzom. To naturalne, że raz na jakiś czas mam ochotę wyjść ze studia, posłuchać ludzi, doświadczyć czegoś nowego. Kiedyś przecież zaczynałam jako reporter. Mam ogromne szczęście, że wciąż czasem mogę to robić. Mam też "szczęście" do różnych nieoczekiwanych przygód.
Na przykład?
- Podczas kręcenia filmu w Peru trafiliśmy na czas potwornych powodzi, śmiertelnych dla wielu ludzi. Powrót z amazońskiej dżungli do Limy był wielogodzinnym koszmarem. Jechaliśmy przez wysokie góry po wąskiej, krętej drodze. Utknęliśmy tam w gigantycznym korku, bo drogę zablokowały głazy wielkości samochodów. Z góry leciały lawiny błotne i głazy, a na dole, w dolinie płynęła rwąca, wezbrana rzeka, która zalewała już okoliczne wioski. Ciarki przechodziły nam po plecach.
Wielu widzów pewnie nie wie, że pani nie tylko czyta wiadomości podczas "Faktów", ale jest autorką wydania, które prowadzi.
- To nie tak, że leżę przez większą część dnia w domu na kanapie i pachnę, a wieczorem jadę do studia, siadam przed kamerą, mówię kilka zdań i wracam do domu. Prawda jest taka, że "Fakty" to praca od rana do wieczora, koncepcyjna, merytoryczna, warsztatowa, organizacyjna. Razem z moim wydawcą przygotowujemy kształt każdego wydania. Jesteśmy w pracy rano o godz. 8.30, wybieramy tematy, dyskutujemy o nich, rozdzielamy pracę reporterom, a potem przez cały czas czuwamy, czy coś nowego się wydarzy. Ta praca trwa więc przez cały dzień, czasem bite 12 godzin. To dyscyplina dla wytrwałych, silnych zawodników.
Jak pani odreagowuje?
- Sport, dobre jedzenie, dobre towarzystwo. Najważniejsze, żeby praca nie była całym życiem.
Anna Bugajska