"Animacja to wolność i nieskończona kreatywność". Géza M. Tóth i jego twórczość
W dniach od 5 do 8 grudnia 2024 roku w Łodzi odbył się 14. Międzynarodowy Festiwal Filmowy StopTrik. Jednym z jego gości był Géza M. Tóth, uznany węgierski reżyser animacji, nominowany do Oscara w 2007 roku za krótkometrażowego "Maestro". W rozmowie z Interią przybliżył swoją karierę, a także wyjaśnił, dlaczego w każdym kolejnym filmie sięga po inną formę. Zdradził także zaskakujące motywacje stojące za powstaniem "Maestro".
Urodzony w 1970 roku Géza M. Tóth jest węgierskim reżyserem i producentem. W 2002 roku założył studio KEDD, zajmujące się produkcją animacji, reklam, teledysków i filmów eksperymentalnych. W czasie swej ponad trzydziestoletniej kariery Tóth otrzymał wiele prestiżowych wyróżnień. Zdobył między innymi nominację do Oscara i Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Wykładał także na uczelniach filmowych, między innymi Uniwersytecie Sztuki i Projektowania Moholy-Nagy w Budapeszcie, Royal College of Art w Londynie i Uniwersytecie Babeș-Bolyai w Kluż-Napoce.
W swej twórczości Tóth sięga po różne środki artystycznego wyrazu. W kolejnych filmach stosował tradycyjną animację, animację poklatkową oraz grafikę 3D. Podczas 14. MFF StopTrik prowadził master class, w którym skupił się na ożywieniu na ekranie obiektów codziennego użytku. Przedstawił to na przykładzie swojego serialu "Mitch Match" (2022), w którym inscenizował proste i krótkie scenki za pomocą zapałek.
Jakub Izdebski, Interia: Twoja kariera trwa już ponad trzy dekady. Ciekawi mnie, czy zawsze wiedziałeś, że będziesz wyrażał się artystycznie poprzez animację?
Géza M. Tóth: - To był zupełny przypadek. W mojej rodzinie jest wielu lekarzy i doktorów. Poważnie myślałem nad wyborem tej ścieżki kariery. Jednocześnie chciałem połączyć swój pierwszy zawód z czymś artystycznym. Jest wiele osób, które są lekarzem i malarzem lub lekarzem i pisarzem. Gdy nadszedł czas na wybór studiów, wysłałem dwa podania: jedno na architekturę, drugie na medycynę. Tyle że to był wyjątkowy rok. Wszyscy mężczyźni, którzy dostali się na studia, musieli wcześniej odbyć służbę wojskową. Z jakiegoś powodu wyjątkiem byli ci, którzy uczęszczali do uczelni artystycznych. Któregoś dnia dostałem dwa listy. Pierwszy był wezwaniem do wojska. A drugi zapraszał mnie na obóz studencki zorganizowany dla pierwszego roku architektury nad jeziorem Balaton. Nie miałem wątpliwości, co wybrać.
Jak z architektury trafiłeś do animacji?
- To była prosta droga. W programie studiów z architektury były zajęcia z animacji. Prowadził je Marcell Jankovics, uznany reżyser. Jego filmy mnie zafascynowały. Jego osoba też. Chciałem go słuchać i znać jego zdanie na dany temat. A także zobaczyć jego animacje. I w końcu realizować własne. Mój debiut, "Patkányfogó" z 1992 roku, był pokazywany na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych w Annecy, gdzie został bardzo dobrze przyjęty. Natomiast "Icarus" z 1998 roku, mój drugi film, otrzymał nominację do Złotego Niedźwiedzia w konkursie filmów krótkometrażowych. To było niezwykłe doświadczenie. Nagle znalazłem się w gronie gwiazd, prawdziwych profesjonalistów w swoim fachu. Wtedy doszedłem do wniosku, że architektura i medycyna raczej nie są moim przeznaczeniem.
Wydaje się, że lekarz i reżyser animacji to skrajnie różne drogi.
- Zaskoczę cię. Uważam, że reżyser i lekarz mają wiele wspólnych cech. Oba zawody polegają na określeniu problemu oraz znalezieniu najlepszego rozwiązania. Ja mam właśnie takie podejście do swojej pracy. Lekarz diagnozuje chorobę i wdraża leczenie. Ja określam odbiorcę i jego zainteresowania. Następnie sprawdzam, jakimi możliwościami dysponuję, wybieram formę, rozpisuję wszystko i realizuję swój plan.
W 2002 roku założyłeś wytwórnię KEDD, w której realizujesz swoje kolejne filmy. Słowo "kedd" to po węgiersku wtorek. Czy za tą nazwą kryje się jakaś historia?
- Absolutnie nie. Po prostu założyłem je w słoneczny, czerwcowy wtorek w 2002 roku. Nie ma tutaj żadnej głębszej myśli. Gdy moje pierwsze animacje spotkały się z dobrym przyjęciem, otworzyłem swoje pierwsze, maleńkie studio. A później zamieniłem je na KEDD. Zrealizowałem tam "Mitch Match" i tysiące innych projektów. Na przykład serial animowany "Bartek i Basia", który trafił też do Polski. W tym roku zorganizowaliśmy zresztą wielką wystawę. Zebraliśmy wszystkie projekty, nad którymi pracowaliśmy w ciągu tych 22 lat. Naliczyłem ich ponad 2500. Od krótkich reklam do pięciogodzinnych oper. Patrzyłem na to wszystko i nie rozumiałem, jak mogliśmy tak ciężko pracować przez tak długi czas. Skąd mieliśmy na to siły? Doszedłem do wniosku, że pewnie za sprawą swego rodzaju kreatywnej energii. Po prostu pozwoliliśmy jej działać.
W KEDD powstał między innymi "Maestro", twój największy sukces. Otrzymałeś za niego liczne wyróżnienia, w tym nominację do Oscara za najlepszy krótkometrażowy film animowany.
- Za tym filmem stoi bardzo egoistyczna motywacja. Po kilku latach od moich festiwalowych sukcesów stwierdziłem, że chcę wrócić na czerwony dywan. Wtedy przez kilka dni czujesz się ważny i to jest miłe. Postanowiłem nakręcić film, który na pewno odniesie sukces na festiwalach i będzie mógł powalczyć o najważniejsze nagrody. Teraz to nie jest priorytet w moim życiu. Dziś cieszę się relacjami z bliskimi i samym procesem tworzenia. Jednak w tamtym czasie chciałem stworzyć arcydzieło. Udowodnić, że posiadłem całą wiedzę związaną z animacją, i wszystkie umiejętności. Napisałem dwadzieścia albo trzydzieści treatmentów, a później oceniłem, które najlepiej rokują. Wybrałem "Maestro".
I udało ci się. Zostałeś nominowany.
- Wiąże się z tym zabawna historia z czasu, gdy prowadziłem kampanię oscarową i brałem udział w pokazach dla członków Akademii. To było ogromne audytorium, mogące pomieścić dwa tysiące osób. Było pełne. Moderatorem spotkania był Taylor Hackford, nominowany do Oscara reżyser "Raya". Pytał po kolei autora każdego filmu, jaka była jego motywacja. Co stało za ich dziełem? Pozostali nominowani udzielali bardzo poważnych i głębokich odpowiedzi. Dominowały ważne tematy jak kryzys klimatyczny. A ja powiedziałem, że chciałem nakręcić film, który da mi szansę na nominację i spotkanie wielkich twórców. Taka jest prawda.
Podczas 14. Festiwalu StopTrik w Łodzi prowadziłeś master class, w którym omawiałeś wybrane animacje ze swojej filmografii. Szczególne wrażenie robiły odcinki serii "Mitch Match", w której opowiadałeś krótkie historyjki przy użyciu animacji poklatkowej i zapałek.
- Pod względem stylu "Mitch Match" to chyba najprostsze filmy, jakie kiedykolwiek nakręciłem. Zaczęło się od krótkiego metrażu "Matches" z 2019 roku, zrealizowanego w podobny sposób. Szukałem środka filmowego, który byłby jak najbardziej ograniczony. Jednocześnie przedstawione historie musiały być zrozumiałe dla widzów za sprawą zastosowania animacji i dźwięku. W końcu wybrałem zapałkę. Ze wszystkich przedmiotów codziennego użytku tylko ona może nagle stać się samochodem, rowerem, balonem, czymkolwiek.
Skąd wziął się pomysł na fabuły "Matches" i kolejnych odcinków "Mitch Match"?
- Rozmawiałem z szóstką dzieci. Miały po sześć lub siedem lat. Nie narzucałem tematów, zamiast tego pozwoliłem im mówić o ich sprawach. Jakie są ich nadzieje i marzenia? Czego się boją? Takie podejście do nich wydawało mi się najszczersze. Bazując na tym, co mi powiedziały, zacząłem — z braku lepszego określenia — bawić się zapałkami. Można powiedzieć, że monolog sześciolatka wprawił je w ruch.
Od początku zamierzałeś stworzyć serial na podstawie "Matches"?
- Film odniósł spory sukces na festiwalach. Wygrał między innymi Etiudę i Animę w Krakowie w 2019 roku. Odniosłem wtedy wrażenie, że serial z zapałkami miałby potencjał. "Matches" trwało około 11 minut. "Mitch Match" składa się z 52 odcinków, a każdy z nich ma po dwie, dwie i pół minuty. Produkcja wszystkich zajęła mi dwa lata. Na razie nie planuję realizacji kolejnych.
"Icarus", który był przełomem w twojej karierze, powstał przy użyciu proszku i kamieni. "Maestro" zrealizowałeś w technologii 3D. W twojej filmografii są też przykłady tradycyjnej animacji. Zależy ci na tym, by każdy film wyróżniał się formą?
- Dla mnie animacja musi mieć duszę. Zresztą dusza po łacinie to właśnie "anima". Animacja to także synonim wolności i nieskończonej kreatywności. Dusza jest skomplikowana. Nie może opierać się na tej samej technice. Albo na triku, który działa zawsze, niezależnie od okoliczności. Wolność w sztuce polega też na tym, że nie można zamknąć się na jedną technikę lub gatunek.
Nigdy nie miałeś chęci, by skupić się na jednym stylu?
- Po zakończeniu prac nad "Icarusem", którego zrealizowałem przy pomocy pyłu, białego kamienia i animacji poklatkowej, myślałem: "wow, to może być mój styl". Przez moment byłem pewny, że wszystkie kolejne filmy będę realizował takimi samymi środkami. Zaraz poczułem jednak, że takie coś znudziłoby mnie. Proszek i biały kamień sprawdziły się przy "Icarusie", który opowiadał o niemożliwym do spełnienia pragnieniu latania. Pasowały tam, ale czy okazałyby się dobrym wyborem w innej historii? Nie wiem, ponieważ nigdy więcej ich nie użyłem. Zawsze sięgam po dany sposób realizacji tylko raz. Patrzę na fabułę i dopiero wtedy zastanawiam się, jak powinno to wyglądać. Dopiero wtedy decyduję o formie.
Jakie jest więc styl Gézy M. Tótha?
- Mogę powiedzieć, że w pewnym sensie absolutnie nie mam swojego stylu. Co zabawne, gdy wychodzi mój nowy film, niektórzy od razu rozpoznają, że to ja go zrealizowałem. Może charakterystyczne jest to, jak działają one na widzów?
Nie masz problemu z wymyślaniem kolejnych historii, które chcesz opowiedzieć?
- Nie wierzę w artystyczne natchnienie, pocałunek muzy i inne tego typu rzeczy. Jeśli jesteś twórcą filmów animowanych, nie możesz mieć problemu z nowymi pomysłami. Musisz przestawić swój mózg tak, by zaczął je produkować. To zawodowy wymóg.
Nad jakim projektem pracujesz teraz?
- Obecnie pracuję z narzędziami, które daje mi sztuczna inteligencja. To kolejny serial, bardzo duży projekt. Zrealizowaliśmy już odcinek pilotażowy. Pierwsze reakcje były satysfakcjonujące. Największa trudność wiąże się z tym, że korzystamy ze sztucznej inteligencji, a dzieło powinno być jak najbardziej ludzkie. Wciąż nad nim pracujemy. Jestem do niego nastawiony bardzo entuzjastycznie. To taka fajna rzecz: nie utknąć jako artysta.