Reklama

"Warto mieć marzenia"

Grupa filmowa SKY PIASTOWSKIE powstała w 1990 roku w Zielonej Górze. Założyło ją czterech kolegów z osiedla, z zamiarem zrobienia sobie jednorazowej rozrywki. Wynajęty przez nich człowiek z kamerą (od ślubów i pogrzebów) przez 3 godziny nagrywał improwizowane wygłupy czwórki szesnastoletnich licealistów. Tak powstał pierwszy program „Sky Piastowskie”. W przeciągu 10 lat powstało jeszcze 13 "sequeli" pierwowzoru. „Terminator 3” był natomiast pierwszą z jedenastu fabuł, jakie dotąd zrealizowało Stowarzyszenie Twórców Filmowych Sky Piastowskie, skupiające kilkanaście osób, nie tylko z osiedla, na którym się wszystko zaczęło. Obecnie po raz pierwszy ich film wchodzi na ekrany kin całej Polski.

Reklama

Z okazji premiery filmu „Że życie ma sens”, z jego twórcami – Grzegorzem Lipcem (reżyseria, scenariusz, montaż) i Krzysztofem Czarkowskim (jedna z głównych ról) -rozmawiała Anna Kempys.

Jakie to uczucie, kiedy widzicie swój film „Że życie ma sens” na dużym ekranie, a na sali tłumy widzów?

Grzegorz Lipiec: Warto mieć marzenia, o tym pomyślałem. O pokazie kinowym marzyliśmy od dzieciństwa. Często chodziliśmy do kina i kiedy robiło się ciemno, magiczna smuga światła z projektora padała na biały ekran. Teraz jest to spełnienie marzeń i wielka satysfakcja, że warto robić to, co robimy, że ma to sens. Najważniejszy jest jednak dla nas widz i dialog z widzem. Po kilku pokazach, które już się odbyły, widzimy, że widzowie zapamiętują nasz film, wywołuje w nich emocje, porusza i jest to dla nas uhonorowanie ciężkiej pracy. Film robiliśmy z różnymi przygodami ponad rok.

Czy kiedy kręciliście ten film, myśleliście o widzu, o tym, jacy ludzie będą go oglądać i jak go odbiorą?

G.L.: Robimy filmy od 11 lat i zawsze myślimy o widzu. Ten film nie był działaniem komercyjnym, to nie my uderzaliśmy do kolejnych dystrybutorów, ale to on odezwał się do nas. Nie mieliśmy pojęcia, że film znajdzie się na 10 kopiach filmowych i trafi do kin w całej Polsce. Myśleliśmy o widzu i o tym, co nas nurtuje, co nas gnębi czy kręci. Przełożyliśmy to potem na ruchome obrazki i teraz jest film. O przedziale wiekowym nie myśleliśmy, ale nie chcemy się zamykać. Nie jest to na pewno opowieść dla dzieci. Robiliśmy przede wszystkim film o swoim pokoleniu, czy o wycinku tego pokolenia. Na nasz film przychodzą teraz młodzi ludzie, ale również starsi i dziwią się, że tak może być, iż narkoman to nie hipis z długimi włosami, siedzący na dworcu ze strzykawką, tylko że są to normalnie wyglądający młodzi ludzie, często ich dzieci. Ludzie w naszym wieku wiedzą, co to narkotyki i wiedzą, co one mogą zrobić z człowiekiem. Czasami można się pośmiać, ale zdarzają się takie problemy, że nie wiadomo jak z nich potem wyjść. Chodziło nam o pokazanie dwóch stron. Nie mieliśmy zamiaru bawić się w dydaktyzm, że narkotyki są złe, chcieliśmy natomiast pokazać, że każdy ma wybór i co z niego wynika.

Jakie nadzieje wiążecie z tym, że wasz pierwszy film wchodzi na ekrany kin i jest w powszechnej dystrybucji?

G.L.: W tej chwili nie myślimy jeszcze o tym. Telefony milczą... i nie jest to najważniejsze. Najistotniejsze jest dla nas to, że film wchodzi na ekrany, że spełniło się nasze marzenie i że mamy widzów. Każdy kto coś tworzy, chce mieć widza. Na razie ta widownia dopisuje i oby tak dalej. Kiedy skończy się czas filmu „Że życie ma sens”, przejdzie on do historii i będziemy myśleli o nowych projektach, a nie odcinać kupony od tego, co było.

K.Cz.: Chcemy po prostu robić filmy, a jeżeli będzie taka możliwość i szansa, żeby nam to gwarantowało normalne życie, to świetnie. Nie marzymy o jakimś gwiazdorstwie. Byłoby cudownie, gdybyśmy mogli realizować się poprzez to, co najbardziej lubimy.

A co będzie w sytuacji, kiedy odezwie się producent, zaproponuje zrobienie filmu, ale powie: „Grzegorz możesz zrobić dla nas film, ale my wybierzemy aktorów i nie będą to twoi koledzy”?

G.L.: Jeżeli tak się stanie i będzie to historia, którą będę czuł, to dlaczego nie. Nie będę tu kokietował – w tej chwili jestem na bezrobociu i gdyby mi zaproponowano nakręcenie reklamówki, to na pewno wszedłbym w to i zrobiłbym jak najlepiej potrafię. Nie jest tak, że zamykamy się w grupie Sky Piastowskie. Krzysiek zagrał już w filmie profesjonalnym i wszyscy się z tego cieszyli - nie było zawiści. Jeżeli naszemu muzykowi ktoś zaproponuje napisanie czegoś do filmu, to czemu nie. Będziemy dalej pracować w grupie, ale i poza nią.

Założyliście grupę 11 lat temu – co się w tym czasie zmieniło?

G.L.: Jest ściśle określony podział ról – tak było i jest. W grupie dyskutujemy oczywiście nad projektem, bo im więcej osób o tym rozmawia, tym więcej pomysłów na pewne rozwiązania. Przy realizacji filmu podział jest z góry ustalony: od reżyserii, przez aktorów, montażystę. Ten ścisły podział ustalił się jednak niedawno. Kiedyś była to wolna amerykanka, gdzie każdy robił wszystko. Kiedyś byliśmy też młodsi, mieliśmy po 16 lat, a więc te produkcje były bardziej zabawą niż samorealizacją. Jesteśmy teraz starsi, dojrzalsi i nasze filmy też są dojrzalsze.

Jak wyglądała praca nad filmem Ze życie ma sens”? Czy dużo improwizowaliście na planie, czy też dialogi były rozpisane wcześniej?

G.L.: Cały film od A do Z jest zrobiony na podstawie scenariusza. Tego się trzymaliśmy. Dialogi są częściowo improwizowane. Wynika to z naszego sposobu pracy.

K.Cz.: Nie wszystkie jednak dialogi były improwizowane. Dokładnie wiedzieliśmy, co mamy robić. Wygodniej nam się pracuje, jeżeli mamy trochę wolnej ręki i możemy improwizować. Jeśli coś nam wychodzi lepiej na żywo, to te sceny wchodzą do filmu, jeśli nie, trzymamy się ściśle scenariusza.

G.L.: Oczywiście improwizacja dotyczy tylko pewnych ustalonych faktów.

W informacjach dla mediów pojawiła się informacja, że 50 procent budżetu pochłonęło piwo. Jak wyglądała zatem praca na planie?

G.L.: Piwo było potrzebne w scenach knajpianych. Mając doświadczenia z oregano, które grało marihuanę w filmie i glukozą, która zastępowała amfetaminę, chcieliśmy sobie pozwolić na trochę przyjemności. Gdybyśmy mieli pić herbatę, moglibyśmy tego nie wytrzymać.

K.Cz.: Nie oszukujmy się, lubimy ten napój. Chodziło także o pewien relaks na planie. Jesteśmy znajomymi, bardzo się lubimy i jak nie pracujemy, to czasami udajemy się na piwo albo spotykamy się w naszych domach i spożywamy ten złocisty napój, rozmawiając i oglądając filmy.

Wiem, że pieniądze otrzymaliście od różnych instytucji, także publicznych. Nie było żadnych nacisków, mieliście wolną rękę?

G.L.: Żadnych nacisków merytorycznych nie było. W tym względzie byliśmy tak zwanymi twórcami niezależnymi. Firmy dawały nam pieniądze, pochodziły one także z naszych własnych oszczędności. Władze miejskie przyczyniły się do powstania filmu, ale uczyniły to bez zaglądania w scenariusz. Nie było nacisków.

K.Cz.: Nie wzięlibyśmy pieniędzy, gdyby ktoś nam powiedział, że mamy zrobić w filmie to i to. Trzeba przyznać, że nie były to jakieś oszałamiające pieniądze. Film kosztował zaledwie 4 tysiące złotych. Nie pozwolilibyśmy sobie na jakieś ustępstwa merytoryczne, raczej zrezygnowalibyśmy z 500 złotych. Nie wypalilibyśmy tylu papierosów, albo wypili o pięć piw mniej i tyle.

Podobno pierwotna wersja filmu została zmodyfikowana po kilku pierwszych pokazach. Co miało na to wpływ, jak bardzo film się zmienił?

G.L.: Film zmienił się w bardzo małym stopniu. Często robi się takie przedpremierowe pokazy, żeby skonfrontować film z pierwszą publicznością. Pomaga to w uzyskaniu jak najlepszego ostatecznego kształtu. Podcięliśmy kilka scen - głównie na tym polegały zmiany. Merytorycznie film się nie zmienił, teraz jest bardziej dynamiczny, bardziej spójny, ale przekazuje to, co przekazywał w pierwszej wersji.

W filmie opowiadacie o ludziach samotnych, którzy choć egzystują w jakimś otoczeniu – rodziny bądź przyjaciół - nie umieją poradzić sobie z otaczającą rzeczywistością. Czym dla was jest samotność?

K.Cz.: Samotność jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogą przytrafić się człowiekowi. Być samotnym i nie móc się podzielić z kimś swoim bólem czy radością – to okropne. I o tym przede wszystkim jest ten film. Czasami w filmie stajemy przed lustrem i patrzymy w nie... To jest właśnie samotność, kiedy jesteś skazany na siebie i nie masz pomocy, musisz sobie radzić sam.

G.L.: Samotność także może być kreatywna. Każdy z nas zna ten stan. Nawet jeśli jesteśmy z kimś drugim, gdzieś w głębi zawsze jesteśmy sami z odwiecznymi pytaniami: Dlaczego?

Co w takim razie ma sens?

K.Cz.: Bycie z drugim człowiekiem.

Jest taka scena w waszym filmie, kiedy jeden z głównych bohaterów wrzuca do szuflady symbole religijne. Co ona miała oznaczać?

G.L.: Ta scena jest często nadinterpretowywana przez widzów. Pokazywała ona, że bohater przyjmuje różne maski. Nie miało to spowodować dyskusji na temat wiary. Chciałbym wierzyć, że istnieje coś ponad, nie wierzę w przypadek. Życie człowieka polega na tym, że nic nie jest przypadkowe. Chciałbym wierzyć, że istnieje jakaś wyższa świadomość boska. Nie utożsamiam się jednak z żadną religią.

Podobno zrobiliście już teledysk, który pokazała polska VIVA. Interesuje was robienie klipów?

G.L.: Uważam, że teledyski to mini dzieła sztuki. Są klipy, w których jest świetny pomysł, historia, realizacja. Jest to także niezły zarobek, nie ma co tu ukrywać. Za niedługo zrobimy teledysk dla grupy Kaliber 44. Jest to druga część naszej umowy. Kaliber udostępnił nam nieodpłatnie muzykę do filmu, my w zamian mamy zrealizować im teledysk.

Jak doszło do spotkania z Kalibrem? Czy piosenki były specjalnie przygotowywane do filmu? Teksty niektórych sprawiają wrażenie, jakby komentowały to, co dzieje się na ekranie.

G.L.: Wszystkie piosenki pochodzą z poprzednich płyt Kalibra. Znając je pisałem scenariusz i wybrałem takie utwory, które byłyby tematycznie podobne. Zarówno Kaliber, jak i my tworzymy dosyć podobne klimaty – opowiadamy o nas, o naszym pokoleniu, o tym, gdzie mieszkamy. Kaliber to kolesie, którzy też, tak jak my, tworzą z pasją. Nie było żadnych problemów ani z ich strony, ani ze strony Ventylatora – grupy techno z Trójmiasta, która bez żadnych płatności dała nam swoją muzykę. Jesteśmy im za to wdzięczni, zielonogórskim zespołom także.

Na waszej stronie internetowej znalazłam informacje o nowym projekcie filmowym, który nazywa się „Paradox”. W jednym z wywiadów mówiliście o filmie „Crazy Games”. Moglibyście zdradzić jakieś szczegóły tych pomysłów.

G.L.: „Paradox” na razie poczeka, bo jest to bardzo surrealistyczna opowieść, do której ja do końca nie jestem przekonany. Nie wiem, czy w tym właśnie kierunku mamy iść. „Crazy Games” to scenariusz napisany przez Kasię Nowicką i opowiada o młodych kobietach zmagających się z rzeczywistością. To wiadomość dla tych wszystkich , którzy uważają, że brak w polskim kinie filmów z kobietami w rolach głównych. Chcemy pokazać, jak kobiety odczuwają, jakie mają problemy. Jest to naprawdę bardzo ciekawy scenariusz i od razu bardzo mi się spodobał. Jest jeszcze taki projekt „Dzień, w którym umrę”. Opowiada on o człowieku, który szuka własnej tożsamości i poprze te poszukiwania jest odbierany przez społeczeństwo jako niezrównoważona psychicznie osoba. Chodzi o to, czy warto robić to, co się myśli i jakie są tego granice – czy to obłęd, szaleństwo, czy może nasze własne ja. To jest punkt wyjścia do tego filmu.

Czy jest ktoś, kto wam w szczególny sposób pomógł, czy raczej wszystko zawdzięczacie sobie. Gdybyście np. za swój film otrzymali Oscara, komu podziękowalibyście stając na scenie w Los Angeles?

KCz: To strasznie trudne pytanie, bo zawsze ktoś może poczuć się urażony albo nie doceniony, że nie został wymieniony.

G.L.: Lista takich ludzi jest bardzo długa. Przy Oscarach jest tylko 45 sekund czasu na wymienienie tego i nie wiem, czy podjęlibyśmy się wymieniania nazwisk. Osoby, które nam pomogły, wiedzą o tym i my im bardzo dziękujemy. Wymienianie ich zajęło by wiele czasu. Te osoby o tym wiedzą. Nasze filmy to praca zespołowa.

K.Cz.: Istotne jest także to, że niektóre osoby pomogły nam nie tylko przy powstawaniu filmu, ale także później, kiedy film już był gotowy. To, że trafił do dystrybucji i że będzie w kinach, to zasługa wielu osób. Mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na naprawdę świetnych ludzi. O środowisku filmowym krążą różne opinie, ale my mieliśmy szczęście.

Jak spędzacie Święta Wielkanocne – biegacie po osiedlu i oblewacie się wodą?

G.L.: Ja bardzo lubię tę tradycję i przyznam szczerze, że gdyby kilku moich kolegów wyszło z wiadrami, dołączę do nich. Chętnie wyleję komuś chociaż jedno wiaderko na głowę. Będę jednak trochę w inny sposób spędzał te święta, bo 16 kwietnia kończę 27 lat.

K.Cz.: Jak wiadomo jest już tradycją, że w lany poniedziałek jest zimno i pada deszcz. Wątpię, czy będzie szansa polać się wodą.

Co najbardziej lubicie we współczesnym kinie?

G.L.: To naprawdę szeroka lista. Podobał mi się „Matrix”, uwielbiam Kieślowskiego. Film albo jest dobry, albo zły. Jeśli się nie wiercę w fotelu, to jest OK. Jeśli wychodzę z kina i film zostaje w mojej pamięci, to jest dobrze, niezależnie od tego, czy jest to film karate czy dramat.

K.Cz.: Ostatnio najbardziej podobała się „Magnolia”. Chociaż z kinem współczesnym nie jest za dobrze. Ciężko teraz o dobry film. Darren Aronofsky jest dla mnie ciekawym twórcą, takie filmy jak „Pi” czy „Requiem dla snu”, to coś nowego, świeżego w kinie.

G.L.: Ja jestem trochę większym optymistą i lubię czasami hollywoodzką sieczkę.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy