"Staram się być poważnym człowiekiem"
Juliusza Machulskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. "Seksmisja", "Vabank", "Kiler" - to filmy, który na stałe weszły do historii polskiej komedii, a ich twórcy przyniosły sławę i sukces komercyjny. Wszystkie zgromadziły wielomilionową publiczność i były nagradzane na gdyńskich Festiwalach Polskich Filmów Fabularnych. Machulski ma w dorobku również popularny serial telewizyjny "Matki, żony i kochanki". Zajmuje się nie tylko reżyserią - jest także producentem filmowym. W 1988 roku został kierownikiem artystycznym Studia Filmowego "Zebra", którym kieruje do dzisiaj.
Ostatniego dnia lutego 2003 roku na ekrany kin weszła jego kolejna komedia, "Superprodukcja", w której wystąpiła plejada polskich gwiazd. W filmie zagrali m.in. Rafał Królikowski, Anna Przybylska, Janusz Rewiński, Krzysztof Globisz, Krystyna Janda, Piotr Fronczewski, Marek Kondrat, Andrzej Grabowski. Jak twierdzą twórcy, film nie jest kolejną adaptacją kolejnej pozycji z kanonu lektur szkolnych, lecz zupełnie współczesną komedią. Jej tytuł to żart - akcja toczy się bowiem w środowisku filmowców.
Przy okazji premiery filmu "Superprodukcja" o środowisku filmowców, aferze Rywina, indolencji krytyków, poczuciu humoru i obrażaniu się, z reżyserem rozmawiała Anna Kempys.
Co pan sądzi o krążącej opinii, że niektórzy mogę się na pana po tym filmie obrazić?
Na to, czy ktoś się obrazi, nie mam wpływu. Ludzie, którzy się obrażają, mają jakieś problemy ze sobą i nich się obrażają. Gdybym się takimi rzeczami przejmował, nie zrobiłbym w życiu żadnego filmu. I co, jeśli sobie ktoś o mnie coś pomyśli? Niech sobie myśli. Jeśli widzowie będą chodzić na ten film i się na nim bawić, to, co pomyśli sobie o mnie środowisko, jest mi naprawdę obojętne. Jakie to ma znaczenie? Nawet jeśli ktoś się obrazi, to co z tego... Chyba że dojdzie do rękoczynów, ale i na to są sposoby. Obrażać się mogą chyba tylko jakieś panny służące. Ja uważam, że taki film naszemu środowsku należał się. To jest autoironia. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. To nie jest jakieś środowisko nietykalnych. Jeśli możemy kpić z innych zawodów, to dlaczego nie możemy kpić z filmowych? Zwłaszcza, jeśli jest ku temu powód. Na przykład taki wysp lektur szkolnych - to jest zjawisko w skali światowej i chyba dotyczy tylko Polski. To jest śmieszne. Nie sądzę, że ktoś robi taki film, bo - jak mówi - "całe życie chciał go zrobić". Nie wierzę, to jest wymyślone. Takie mam głębokie przekonanie.
"Superprodukcja" to tylko satyra na polskie środowisko filmowe, czy może coś więcej?
Juliusz Machulski: Na wszystko to, co nas śmieszy w polskim życiu. To jest dosyć autoironiczny film i ja zakładam u widzów poczucie humoru. Wierzę w poczucie humoru ludzi, bo inaczej nie mógłbym istnieć. Ja 25 lat obracam się w tym świecie i różne rzeczy słyszałem, niektóre plotki okazywały się prawdą. Nasz film to jest takie dzielenie się z widzami tym, że widzimy to, co jest w naszym środowisku złe, albo może być złe. Nie pokazujemy jednak palcem na nikogo, bo to by się nawet nie udało. Łatwo sobie wydedukować, jeśli ten łańcuch od pomysłu, przez realizację, aż do zderzenia się z widzem, polega tylko na tym, żeby mieć pieniądze, a produkt, jaki wyjdzie, nie liczy się, to zachodzi podejrzenie graniczące z pewnością, że wcale nie chodzi o film, ale o coś innego. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Bo o co może chodzić... O tym ćwierkają wróble, to jest częścią plotek, jakie krążą po tym środowisku, a my daliśmy temu wyraz. Nie zauważając tego, byłoby to nieprawdziwe podejście. Nasza kinematografia jest jaka jest, co nie znaczy, że wszyscy są tacy, ale mnie osobiście to przeszkadza. Dlatego staraliśmy się to w jakiś sposób wyśmiać, żeby nie powiedzieć napiętnować.
W filmie "Superprodukcja" dostało się producentom, reżyserom, ale najbardziej bez wątpienia krytykom. Czy nie jest pan dla nich zbyt surowy?
Wręcz przeciwnie. Myśmy się z Jarkiem Sokołem, współscenarzystą filmu, zastanawiali, czy nie mało wylaliśmy tam pewnych rzeczy, ale to nie miała być wyprawa krzyżowa przeciwko krytykom. Zresztą filmowcy są w tym filmie co najmniej tak samo złośliwie traktowani, albo nawet bardziej.
Powiedział pan niedawno, że nie wierzy, iż film może zmieniać ludzi, że może na coś wpłynąć. Wydawało mi się, że "Superprodukcja" miała wstrząsnąć środowiskiem, a nie tylko być zabawą dla widzów?
Wstrząsnąć środowiskiem to może za duże słowo. Zwrócić uwagę na coś, zaapelować - tak, w to wierzę. Natomiast nie wierzę w to, że pod wpływem filmu się zmienimy, czy w to, że widz się zmieni. Ale może zauważy coś więcej albo zrozumie, że jeszcze ktoś poza nim myśli podobnie. To jest to, co film może wnieść w nasze życie. Mam nadzieję, że jest to przede wszystkim komedia i że widzowie będą się na tym filmie bawili, a jeśli przy okazji mówimy o tym, co nas boli we własnym środowisku i apelujemy, abyśmy trochę bardziej rzetelnie zaczęli podchodzić do naszego zawodu. To nic złego. Ja zawsze myślę o widzach, a nie o kolegach filmowcach czy krytykach. Myślę o tym, co mnie jako widzowi podoba się w kinie i patrzę, jak reagują na to inni widzowie. Całe życie chodzę do kina. Jak widz wyjdzie w dobrym nastroju, to jakiś cel jest już spełniony.
Czy zaskoczyło pana, że rzeczywistość dogoniła czy też wyprzedziła scenariusz filmu? Chodzi mi o aferę Rywina.
Zaskoczył mnie ogrom tego wszystkiego i sposób, w jaki rzeczywistość z tym tematem i z tą aferą Rywina się obchodzi. Natomiast gdzieś tam było to na rzeczy. Z jakiegoś powodu tak się stało, akurat w tym środowisku, na styku media-biznes-polityka. Nie chcę powiedzieć, że to jest nasza rzeczywistość, ale coraz bardziej się przekonuję, że jestem może bardziej naiwny niż myślałem. Scenariusz filmu napisaliśmy dwa lata temu. Nikt nie miał wtedy pojęcia, że coś takiego się wydarzy. To, czego jesteśmy świadkami teraz, powoduje, że zawód producenta filmowego już nie brzmi dumnie.
Wiem, że nie podpisał pan listu w obronie Lwa Rywina, który wystosowało środowisko filmowe. Co prawda potem okazało się, że nie jest to głos środowiska i Jacek Bromski, prezes Stowarzysznia Filmowców Polskich, odciął się od tego listu. Czy zwrócono się do pana z prośbą o podpisania tego listu?
Nie tak znowu wielu twórców podpisało ten list. Tam było tylko czterech czy pięciu reżyserów. To byli głównie ludzie związani z bezpośrednim otoczeniem Rywina. Nie podpisałem tego listy z całą premedytacją i to nie dlatego, że nie dostałem go do podpisu, bo wtedy bym odmówił. Po prostu uważam, że prawa Rywina są przestrzegane. Nie widzę, z jakiego powodu można by coś takiego podpisać. Gdyby siedział w więzieniu, co byłoby normalne w innych krajach, gdzie za takie rzeczy odpowiada się z aresztu, to może wtedy bym się zastanowił, czy mu tego nie złagodzić. Natomiast on odpowiada z wolnej stopy, a oni zastanawiają się, czy mu nie dać paszportu do Stanów, gdzie ma niby odbierać nagrody. To już uważam za niepoważne. Prawa Rywina są bardziej przestrzegane niż na przykład prawa Adama Michnika. A pod takim listem w obronie praw pana Adama Michnika chętnie bym się podpisał.
Film "Superprodukcja" ma kilka płaszczyzn odbioru, jest nafaszerowny gagami, kliszami, cytatami, nawiązaniami do innych znanych produkcji. Czy wszystko było już zapisane w scenariuszu, czy może niektóre pomysły pojawiały się już na planie?
Generalnie wszystko musiało być w scenariuszu, bo nie łatwo było wymyślać takie rzeczy na planie - to wymaga przygotowań. Film jest bardzo precyzyjną operacją wojskową. To się potem wydaje śmieszne, ale na planie tak śmiesznie nie było. Nie było zbyt wiele miejsca na improwizację, choć to też się zdarzało. Ja tak robię filmy, że nie ma czasu na jakieś pomysły, na planie trzeba realizować to, co jest zapisane w scenariuszu. Jeśli w trakcie zdarzają się jakieś genialne pomysły, to jeszcze lepiej, ale to nie może zastąpić tego, co jest w scenariuszu.
W jaki sposób dobierał pan aktorów?
Wydawało mi się, że akurat ci aktorzy pasują psychofizycznie do tych postaci. Aktor ma za zadanie dać krew i kości postaci, tchnąć życie w coś, co jest na papierze. Zawsze obsadzam psychoficznie. Mam postaci, które muszę obsadzić aktorami, a nie mam grupy aktorów, dla których piszę postaci. Choć to czasem nie jest źle. Tym razem pracowałem z większością aktorów po raz pierwszy.
Jak udało się panu namówić Krystynę Jandę na udział w filmie i na taką autoironię?
To nie było trudne. Pani Krystyna Janda jest bardzo inteligentną i pełną poczucia humoru osobą, która z dużym dystansem podchodzi do siebie. To już tak było wymyślone w filmie: "Która tam u was aktorka jest najlepsza?" i na salę miała wejść Krystyna Janda. Inaczej nie byłoby żartu. Nie miałem kłopotu, żeby ją przekonać. Prywatnie mamy dobre relacje. Ona ma szalone poczucie humoru, o czym nie wszyscy wiedzą.
A nie bał się pan, że Andrzej Wajda może się poczuć dotknięty?
Moim celem nie było obrażanie konkretnych osób. Wajda jest niezaprzeczalnie naszym największym reżyserem, to jest pomnik, na którym bawią się dzieci. On się nie może obrażać, bo ma inne zadania do spełnienia. Poza tym, o co miałby się obrażać? To jest niewinny żart, a on ma poczucie humoru.
W "Superprodukcji" jest bardzo wiele efektów komputerowych, rozwiązań znanych z teledysków, czego w pana wcześniejszych filmach w ogóle nie było. Wiem, że przy niektórych efektach pracował Tomek Bagiński, nominowany w tym roku od Oscara za film "Katedra". Jak doszło do tej współpracy?
Chciałem zrobić taki film, jakiego wcześniej nie robiłem. To, co jest ciekawe dla mnie w tym zawodzie, to przekraczanie granic, jakich się wcześniej nie przekraczało. Dla mnie ten film jest taką granicą. Założyliśmy sobie chęć zmierzenia się z tak zwaną wizualną, komputerową stroną filmu. Ten pomysł poddał mi operator Edward Kłosiński. A ponieważ ja zawsze miałem tęsknotę, by zrobić coś takiego, zaczęliśmy się rozglądać, czy są ludzie, którzy mogliby to w Polsce zrobić. Poprzednio miałem do czynienia ze studiem Orka, z Dorotą Wolnicką, która nam pomagała przy efektach w "Kilerach 2" i "Pieniądze to nie wszystko", i wiedziałem, że mogą się tego podjąć. Oni właśnie przyprowadzili Tomka Bagińskiego ze studia Platige Image. Tomek dużo pracy włożył w film, zrobił efekty trójwymiarowe i storyboardy. Około 30, 40 ludzi pracowało nad efektami w "Superprodukcji". Słuchałem, co oni mają na ten temat do powiedzenia, patrzyłem jak to robią, jak są fantastycznie przygotowani, dzięki reklamom i spotom MTV, które zrobili. Po raz pierwszy mieli szansę na taką pracę w fabule, w dużym filmie. Strasznie jestem szczęśliwy, że ich poznałem, że oni chcieli się ze mną za to wziąć.
Czy widział pan "Katedrę" i jak pan ocenia jej oscarowe szanse?
Widziałem fragmenty "Katedry", nie widziałem, niestety, całej, ale będziemy puszczać "Katedrę" przed warszawską premierą "Superprodukcji". Myślę, że film Tomka Bagińskiego ma duże szanse na Oscara. Będę trzymał kciuki za Tomka.
Zatrzymajmy się na chwilę przy Oscarach. Co pan sądzi o tym, że zapewne ani Roman Polański, ani Lew Rywin nie będą obecni 23 marca w Los Angeles na ceremonii wręczenia złotych statuetek?
Lew Rywin jest tam niepotrzebny, bo producentami "Pianisty" są Roman Polański, Robert Benamussa i Alain Sarde, kooproducentem jest jeszcze Gene Gutowski. A pan Rywin jest tylko wykonawcą zdjęć na terenie Polski. Tak więc nawet gdyby był w Hollywood, to na scenę by go nie zaproszono. To jest fakt prasowy, który adwokaci pana Rywina chcą stworzyć, że to będzie jakaś kompromitacja, że nie będzie miał kto odebrać Oscara. Pewnie Roman Polański tam nie pojedzie, ale Oscary będzie miał kto odebrać. Bardzo bym chciał, by ten film zdobył jak najwięcej Oscarów. Ma siedem nominacji, nie miał bym nic przeciwko, by zdobył wszystkie siedem.
Powiedział pan, że "filmowiec to nie jest poważny zawód, tak jak kardiochirurg czy pilot oblatywacz". Czy uważa się pan zatem za poważnego człowieka?
Staram się być poważnym człowiekiem. Czasem się nazbyt serio traktujemy. Mówię to z premedytacją - nie traktujmy się tak przesadnie serio. Gdy czasem słyszę wypowiedzi różnych filmowców, że się spalają, kiedy reżyserują, to... Nie wiem, straszna z tego bije powaga. Ważne jest to, co na ekranie. Almodóvar może być bardzo niepoważnym człowiekiem, natomiast robi fantastyczne filmy. Ale zdaje sobie sprawę z tego, że to jest zabawa. On się cieszy, że ludzie na jego filmy walą na całym świecie. Pewne myśli, że jest skromnym opowiadaczem historii, tak mi się przynajmniej wydaje. Nikt nie zbawia ludzkości. Boję się pretensjonalności, która jest wpisana w ten zawód.
Czy bawią pana polskie komedie?
Niektóre tak. Powiem szczerze, niektóre filmy Olafa Lubaszenki - ostatni może nie, ale na przykład "Chłopaki nie płaczą". Były momenty, które mnie bardzo rozbawiły, choć nie w całym filmie. Oczywiście jest też wiele starszych filmów, które mnie bawią - na przykład filmy Barei czy Tadeusza Chmielewskiego.
Czy na swoich filmach też pan się śmieje?
Czasem tak. Najważniejszy jest dla mnie moment, w którym teraz jestem - promowania filmu, pierwszego zderzania się z publicznością. To mi najwięcej daje, wtedy to najbardziej przeżywam i chcę, żeby się widzowie śmiali. Ja się śmieję na samym początku, nie ma takiej możliwości, bym się cały czas śmiał ze swojego filmu. Uśmiecham się, kiedy sala się śmieje. To jest taka zależność.
Dziękuję za rozmowę.