"Pracuję jak szaleniec"
Francuski gwiazdor Jean Reno zaliczany jest do grona najlepszych i najpopularniejszych aktorów na świecie. Największą sławę przyniosły mu role w filmach Luca Bessona "Wielki błękit","Leon zawodowiec" oraz amerykańskich produkcjach: "Ronin" i "Mission: Impossible".
"Wasabi: Hubert zawodowiec" to kolejny film, na planie którego ponownie spotkali się doskonały producent i reżyser Luc Besson oraz Jean Reno. Tym razem Reno wciela się w postać francuskiego policjanta (Huberta Fiorentini), który bez skrupułów walczy ze zorganizowaną przestępczością.
Produkcja wchodzi właśnie na ekrany polskich kin.
O pracy na planie filmu "Wasabi: Hubert zawodowiec" opowiada odtwórca głównej roli - Jean Reno.
Jak powstało "Wasabi: Hubert zawodowiec"?
Jean Reno: Z chęci zrobienia filmu w... Japonii. Od czasu powstania "Nikity" i "Leona zawodowca" Luc i ja jesteśmy bardzo dobrze przyjmowani w tym kraju. Japończycy nas uwielbiają, a my odwzajemniamy to uczucie. I mieliśmy ochotę jeszcze raz zrobić coś wspólnie.
Czy razem dyskutowaliście o intrydze i postaciach?
JR: Nie, to robota Luca. Luc nie zabiera się od razu za pisanie. By spłodzić historię zaczyna od myślenia. Powiedział mi: "Nie martw się, dzięki temu później pójdzie szybciej!". I kiedy poczuł się gotowy, napisał scenariusz w niecałe niż trzy tygodnie! Luc pracuje bardzo szybko, ale trzeba wiedzieć, że w rytmie 24-godzinnym. Pewnego dnia powiedział mi: "Pracuję nawet nawet podczas snu!".
Rola Huberta to rola stworzona dla pana!
JR: To rola, która doskonale pasuje do mojego wizerunku, ale która odpowiada mi również w wymiarze osobistym. Mam bardzo silny zmysł ojcowski, więc rozumiem emocje, które może odczuwać mój bohater, kiedy okazuje się, że jest ojcem osiemnastolatki. Im jestem starszy, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak bardzo ważne w moim życiu są moje dzieci. Bardzo poważnie traktuję to, że jestem dawcą genów, czyli "genitori", jak mówią Włosi!
Co jeszcze podoba się panu w postaci Huberta?
JR: Z wyglądu to taki facet, któremu nie zadaje się pytań, w rzeczywistości jednak to człowiek wrażliwy, który cierpi nie okazując tego. A jeśli pracuje jak szaleniec, to po to, by znieczulić ten ból. Tak, to także przypomina mnie!
Czy można sobie wyobrazić, że pod koniec filmu Hubert staje się szczęśliwszym człowiekiem - po tym, jak odkrywa radość z bycia ojcem?
JR: Oczywiście! Jestem pewien, że będzie dużo mniej pracował, a więcej czasu spędzał grając w golfa.
A propos golfa - podziela pan upodobanie Huberta do tego sportu?
JR: To sport, który odkryłem na potrzeby filmu. Rozpocząłem uderzając kijem w ziemię, zamiast w piłkę, szybko jednak sobie poradziłem, bo miałem bardzo dobrego nauczyciela. Nie zwariowałem na punkcie tego sportu tak, by grać codziennie, ale uważam, że to bardzo interesujący sport. Lubię intymny związek, jaki wytwarza się między mną a piłką. To trochę jak w życiu: wybiera się jakiś cel i próbuje go zrealizować. Golf mnie wciągnął, podobnie jak nurkowanie... Ale nurkowanie jest inne - od momentu zanurzenia głowy pod wodą wszystkie problemy znikają! W każdym razie Japonia jest prawdziwym krajem golfa! Zdjęcia kręciliśmy w kompleksie, który miał trzy piętra do gry w golfa. To dawało 240 gości uderzających piłkę w tym samym czasie!
Czy teraz uważa się pan za dobrego gracza?
JR: Nie, ale sądzę, że mam dobry styl. Szybko nauczyłem się ruchu. A to jest najważniejsze, bo trzeba być wiarygodnym na ekranie. Kino to magiczne kłamstwo...
Jak przebiegały prace nad filmem "Wasabi: Hubert zawodowiec"?
JR: Pracowaliśmy bardzo szybko, choć mieliśmy mnóstwo problemów. Po pierwsze z powodu pozwoleń na kręcenie zdjęć, które bardzo trudno uzyskać. W Japonii to nie policja je wydaje, ale osoby odpowiedzialne za każdy konkretny budynek! Komplikowało to bardzo całą sprawę i czasem zmuszało nas do "kradzieży" planów. Także przemieszczanie się sprawiało problemy. Jeśli znajdujesz się na trójpoziomowej autostradzie, to nie zawsze wiesz, w którą stronę jechać. Następnie pogoda. Nie trafiliśmy na najlepszy sezon. Nie przestawało padać! I wreszcie musieliśmy się liczyć z barierą językową. Jako, że dużą część ekipy stanowili Japończycy, musieliśmy pracować z całą armią tłumaczy! A więc musieliśmy to wszystko znosić... Ale ponoć filmy, w kręcenie których nikt nie włożył wysiłku, nie są najlepsze!
Nie licząc "Taxi 3", do którego trwają obecnie zdjęcia, "Wasabi: Hubert zawodowiec" jest drugim filmem podpisanym przez Gérarda Krawczyka dla Luca Bessona. Czy można mówić o porozumieniu?
JR: Tak. Nadają na tych samych falach i chętnie oglądają te same filmy! Gérard od razu wie, o co chodzi Lucowi, a co do kwestii technicznych, także mają podobne podejście. Uwielbiają mieć dużo materiału dla tej samej sekwencji: plan duży, plan średni, różne kierunki... Rozumieją się także bardzo dobrze przy stole montażowym... Można znaleźć u nich mnóstwo cech wspólnych! To para straszliwych pracusiów... Raz twardzi, a raz wrażliwi...
Co pan osobiście ceni w Gérardzie Krawczyku?
JR: Według mnie ma powierzchowność wielbłąda: kroczy przed siebie nie przejmując się stanem ducha! To nie jest typ filmowca, który znika z planu, bo nie ma natchnienia. Poza jego kompetencją i szybkością realizacji bardzo podoba mi się jego podejście do aktorów. Interesuje go także to, co dzieje się poza planem, a to przekłada się później na dobrą współpracę na planie. Spotkania, wspólne wygłupy to jedna z ciekawszych stron tego zawodu.
Michel Muller [aktor grający Momo - przyp. red.] jest znany ze specyficznego poczucia humoru. Biorąc pod uwagę, że jest pan barczysty, czy ośmielał się drwić z pana?
JR: Tak! Ale za tym kwaśnym humorem kryje się gość bardzo zróżnicowany, o kruchej psychice. Nie zapominajmy, że to były nauczyciel matematyki. W przeciwieństwie do swojego wizerunku, osobowość ma bardzo złożoną. Można z nim rozmawiać o wszystkim: o cenach marchewki, o Platonie, czy o ruchu na drogach w Tokio!
Jak przebiegało wasze pierwsze spotkanie na planie?
JR: Wyśmienicie. Moje doświadczenie w kwestii tandemów komicznych oczywiście pomogło... W każdym razie ta para bohaterów była bardzo zabawna już w scenariuszu. Uwielbiam postać Momo nudzącego się w Tokio, zamkniętego w tym mieście, który się cieszy z ponownego spotkania po 19 latach ze swoim starym kumplem Hubertem. Wie, że ten powrót jest synonimem zamieszania.
Czy Michel Muller dodał od siebie jakieś rzeczy, których nie było w pierwotnej wersji scenariusza?
JR: Dorzucił tu i tam do dialogu swoje trzy grosze, ale zasadnicza charakterystyka postaci Momo była już napisana w scenariuszu przez Luca. To przede wszystkim swoją grą Michel coś wnosił. Wychodziło to w jego szaleństwach, które były naprawdę prześmieszne.
Ryoko Hirosue - pana partnerka na planie - mówi tylko po japońsku. Czy było to dużą przeszkodą w pracy?
JR: Nie, ponieważ ona jest prawdziwą profesjonalistką. Jest w tym zawodzie od 11-tego roku życia! A w Japonii artyści mogą robić wszystko: grać, śpiewać, być prezenterami telewizyjnymi... Bardzo łatwo można zobaczyć boysband prowadzący program kulinarny! Oni maja tę wszechstronność, której nam brakuje i tak, jak reszta społeczeństwa prowadzą bardzo intensywne życie. Nigdy nie śpią, tylko piją kawę lub napoje energetyczne! Ryoko funkcjonuje zupełnie tak samo, tyle że od dłuższego czasu, więc nie był to dla niej szok. Jako, że jestem odrobinę starszy od niej, dałem jej kilka małych porad zawodowych, a także osobistych. Ale – uwaga - nie mieszałem się w jej życie osobiste, ponieważ w czasie kręcenia zawsze jest to źródłem problemów!
Wzajemne relacje pomiędzy waszymi postaciami na ekranie są bardzo wzruszające. Czy można powiedzieć, że przed kamerą wytworzył się pomiędzy wami rodzaj jakiejś "alchemii"?
JR: Tak. To coś bardzo szczególnego, co dzieje się pomiędzy dwojgiem aktorów. Nie można tego sprowokować sztucznie. To przychodzi samo. Dla aktora jest to bardzo ekscytujące i sądzę, że zachowam to uczucie, i zrobi to też Ryoko... Ta relacja przypomina mi bardzo to, co wytworzyło się pomiędzy mną a Nathalie Portman na planie "Leona zawodowca".
Od czasu "Leona..." nie pracował pan z Lucem Bessonem. Czy ta zawodowa rozłąka miała wpływ na waszą przyjaźń?
JR: Nie, ponieważ nigdy nie spuszczamy się z oczu, nawet jeśli pracujemy nad różnymi projektami. Bardzo mocno się przyjaźnimy. Jeśli jesteśmy od siebie oddaleni, dzwonimy do siebie regularnie, by spytać, co się dzieje. A kiedy się spotykamy, dzwonimy do Erika Serry i robimy sobie "wielkie żarcie"!
Luc Besson stał się dziś szefem studia "Europa". Co pan o tym sadzi?
JR: Pozwoli mu to na większą niezależność. Jeśli chodzi o mnie, to jestem zachwycony. Zastanawiam się, jak mu się udaje robić tyle rzeczy na raz. Sądzę, że sekret tej niewiarygodnej energii leży w jego bezwarunkowej miłości do kina.
"Europa" wymaga, by filmy były robione bardzo szybko. Czy według pana to dobrze?
JR: "Wasabi..." kręciliśmy w rytmie dużo szybszym niż zwykle i nie powiem, by mi się to nie podobało! Jak powiedział Louis Jouvet: "Na planie zbyt wiele się czeka". I dodał: "Kino to sztuka znajdywania krzesła!". Z drugiej strony, jeśli zdjęcia przebiegają szybko, trzeba umieć wytrzymać to tempo. Trzeba mieć wszystko poukładane w głowie i nie można się rozpraszać innymi rzeczami...
Przez ostatnie lata bardzo często pracował pan z Amerykanami. Czy zamierza pan kontynuować tę współpracę?
JR: "Mission: Impossible", "Godzilla", "Ronin" czy "Rollerball" były możliwościami, z których trzeba było skorzystać, ale nie mogę powiedzieć, że chcę się skoncentrować na kinie amerykańskim. Zagrałem przecież w "Purpurowych rzekach", czy w "Wasabi...", a teraz przygotowuję się do pracy nad komedią Danielle Thompson, która będzie nosiła tytuł "Décalage horaire". Prawdę mówiąc, nie bardzo lubię pracować w Stanach Zjednoczonych. Spędzam tam tak mało czasu, jak to tylko możliwe! Trzeba mieć 18 lat, by być w stanie przystosować się do ich sposobu życia. Dla mnie jest już za późno. Dużo lepiej czuję się we Francji!
"Wasabi: Hubert zawodowiec" powstało z chęci zrobienia filmu w Japonii. Gdzie chciałby pan zagrać teraz?
JR: W Afryce! Rytm tam-tamów, ludzie, którzy się pocą, to coś, co mnie tam ciągnie!
Dziękuje za rozmowę.
(Na podstawie materiałów dystrybutora, firmy SPI)