Reklama

"Mówić po swojemu"

Magdalena Piekorz urodziła się 2 października 1974 roku w Sosnowcu. Jak sama mówi, od dzieciństwa marzyła, by robić filmy. Próbowała zdawać do szkoły teatralnej na wydział aktorski, ale się nie dostała. Studiowała reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 1997 roku zrealizowała swój pierwszy dokument - "Dziewczyny z Szymanowa", za który otrzymała Brązowego Lajkonika na XXIX Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych w Krakowie. Niedługo po tym Magda Piekorz została uznana za jedną z najciekawszych autorek filmów dokumentalnych młodego pokolenia.

Reklama

"Pręgi" to jej debiut fabularny. Bohaterem filmu jest 30-latek, Wojciech (w tej roli Michał Żebrowski), który ma problemy z odnalezieniem się w życiu, z nawiązaniem kontaktów z innymi ludźmi. Źródło jego problemów kryje się w dzieciństwie. Film rozpoczyna się w momencie, gdy dorosły Wojciech odkrywa, jak bardzo staje się podobny do swojego ojca, który go maltretował w dzieciństwie. Życie daje mu jednak szansę na zmianę. Zakochuje się w nim Tania (Agnieszka Grochowska), dziewczyna mająca w sobie wystarczającą dozę cierpliwości i mądrości, aby pod maską twardziela dostrzec wrażliwego człowieka.

Film, oparty na prozie zdobywcy literackiej nagrody "Nike" Wojciecha Kuczoka, nagrodzony został Złotymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni w 2004 roku. Obraz otrzymał również nagrodę publiczności. "Pręgi" zostały też polskim kandydatem do Oscara w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny".

Film na ekranach polskich kin zadebiutował 8 października 2004 roku. Z Magdaleną Piekorz o pracy nad filmem "Pręgi" i szansach na Oscara rozmawiali Anna Kempys i Paweł Amarowicz.

Z filmu "Pręgi" wynika, że zło jest dziedziczne. Tak pani sądzi?

Magdalena Piekorz: Myślę, że zło się przenosi. To, co się dzieje w naszych domach i to, co dzieje się w naszym dzieciństwie, w dużym stopniu determinuje nas samych i wpływa na to, jacy będziemy w dorosłym życiu. Bohater "Pręg" jest osobą niedojrzałą i robiąc ten film od początku myśleliśmy, żeby to była opowieść o spóźnionym dojrzewaniu. Zależało nam jednak przy konstruowaniu postaci, aby nie były one jednoznacznie złe - to znaczy, żeby ojciec nie był typowym ojcem-katem, ale wszystko to, co robi, wynikało z miłości do tego chłopca.

Jest to zatem historia o ludziach, którzy kochając jednocześnie ranią. Dorosły mężczyzna Wojciech przecież też nie jest człowiekiem z gruntu złym, tylko odziedziczył po ojcu takie cechy charakteru, które powodują, że w sytuacjach kiedy czuje się zagrożony, kiedy czuje, że ktoś ingeruje w jego świat, czy w jakiś sposób narusza jego prywatność, reaguje agresją.

Co jest dla pani głównym tematem filmu?

Magdalena Piekorz: W tym filmie właściwie nie ma jednego tematu. Z jednej strony jest to film o dojrzewaniu do ojcostwa i o tym, jak dzieciństwo determinuje nasze dorosłe życie. Bohater, 30-letni Wojciech, miał bardzo trudne relacje z ojcem w dzieciństwie, a potem już jako dorosły powiela te same zachowania, a po drugie trochę się zatrzymał na etapie małego chłopca, szczególnie w relacjach z kobietami.

To także film o miłości, który stawia pytanie, czy miłość może kogoś wyzwolić od przeszłości nad nim ciążącej.

W Gdyni pojawiło się kilka filmów opowiadających o kryzysie rodziny, o relacjach ojciec-syn. Skąd ta zbieżność tematyki u młodych twórców?

Magdalena Piekorz: W typowej polskiej rodzinie matka trzyma w swych rękach ciepło domowe, a ojciec jest tym, który stoi z boku, ocenia. Obserwuję nawet wśród moich rówieśników, że w naszym kręgu kulturowym nastąpił jakiś kryzys rodziny. To powoduje, że wychodzimy z dzieciństwa okaleczeni. A ja uważam, że rodzina jest fundamentem, bardzo kształtuje. Takie doświadczenia zbliżają młodych ludzi.

Skąd pomysł, by głównego bohatera zagrał Michał Żebrowski?

Magdalena Piekorz: Od samego początku rozmawialiśmy z Wojtkiem Kuczokiem, że chcielibyśmy Michałowi Żebrowskiego powierzyć rolę Wojciecha. Pierwsze nazwisko, jakie padło po podjęciu decyzji o realizacji filmu, to był jednak Jan Frycz. Kiedy zastanawialiśmy się, kto mógłby zagrać jego syna, uznaliśmy, że tylko Michał Żebrowski. Michał wydaje nam się zresztą podobny do Jana Frycza. Gdzieś tam jest takie podobieństwo fizyczne.

Nie znałam obu panów wcześniej, ale już po pierwszych spotkaniach to się potwierdziło. Muszę przyznać, że nawet w metodach pracy obaj są bardzo podobni. Jan Frycz myśli kategoriami postaci, mając wiedzę na jej temat, wchodząc w nią, wszystkie problemy rozstrzyga poprzez umysł tej postaci. To jest dla mnie największe aktorstwo.

Bardzo miłym zaskoczeniem było też dla mnie to, że Michał Żebrowski, po dwóch dniach prób i spotkań, przyszedł z listą 20 pytań dotyczących postaci. To są aktorzy bardzo świadomi, którzy bardzo wnikliwie analizują rolę, tekst, poświęcają temu bardzo dużo czasu, są bardzo pracowici. To bardzo ważne. Dużo sugerowali, proponowali od siebie, jestem więc szczęśliwa, że zgodzili się zagrać u debiutantki.

W epizodycznych rolach także wystąpili znani aktorzy - Dorota Kamińska, Jan Peszek. Jak udało się pani namówić ich do współpracy?

Magdalena Piekorz: Dorota Kamińska i Jan Peszek to aktorzy, których zawsze bardzo ceniłam i których dawno już w kinie nie widziałam. Ponieważ bardzo ich lubię, wierzyłam, że scenariusz Wojtka im się spodoba. Jan Peszek zagrał tylko w jednej scence. Wydawało mi się, że są to na tyle ciekawe propozycje, że uda mi się ich przekonać i tak się stało.

Jak wybrała pani Wacka Adamczyka, odtwórcę roli nastoletniego Wojtka? To niezwykła kreacja, jak współpracowało się z tym chłopcem?

Magdalena Piekorz: Chłopiec został wybrany drogą castingu. Obejrzeliśmy kilka tysięcy dzieci w całej Polsce. Jan Frycz bardzo mi pomógł wybrać chłopca do tej roli, bo uczestniczył w ostatnim etapie castingu. Zresztą po zakończeniu zdjęć podziękował mu za partnerstwo i myślę, że to największy komplement, jaki Wacek mógł usłyszeć.

W castingu uczestniczyli także Wojtek Kuczok i Marcin Koszałka, bo to jest nasz wspólny film, to była praca zespołowa. Wszyscy w jednym momencie zachwyciliśmy się Wackiem, jego naturalnością.

Na planie sama byłam zresztą zaskoczona jego dojrzałością. Wacek potrafił na chwilę przed ujęciem rozmawiać z kilkoma osobami, grać w koszykówkę, a dokładnie w chwili, w której stawał przed kamerą, kiedy padało hasło: "Akcja!", natychmiast wchodził w rolę i zachowywał się nieprawdopodobnie świadomie. Nie było absolutnie żadnych problemów. To była przyjemność współpracować z nim.

Jak tłumaczyła mu pani zjawisko przemocy, z którym do tego stopnia na pewno się nie spotkał?

Magdalena Piekorz: To jest chłopiec, który ma bardzo szczęśliwy dom. Traktowaliśmy go jak dorosłego człowieka. Bardzo dużo dały nasze wcześniejsze rozmowy. Przeprowadzaliśmy wcześniej próby w domu - czytanie tekstu, analiza, wyjaśnianie sobie pewnych pojęć, rzeczy. Dosyć dużo było scen dotyczących samego tematu dojrzewania, pierwszych chłopięcych rozmów, które nie znalazły się już w filmie.

Wacek wykazywał się dużą świadomością i czasami byłam bardziej zawstydzona niż on. Dużo pomógł Jan Frycz, który uczestniczył w próbach przed zdjęciami, dużo mu tłumaczył, rozmawiał z nim, traktował jak partnera.

Czy pani doświadczenia dokumentalistki wpłynęły na kształt filmu?

Magdalena Piekorz: Nigdy nie traktowałam realizacji filmów dokumentalnych jako pewnego etapu, który miałby mnie doprowadzić do fabuły. Uważam, że dokument to fantastyczny gatunek i świetne źródło poznawcze. Jeśli chodzi o moje prywatne odczucie, to myślę, że dokument bardzo mnie ukształtował. Nauczył świadomości formy, języka filmowego, tego jakimi środkami się posługiwać, żeby uzyskać ten czy inny efekt. Traktuję dokument jako formę stricte filmową, czyli przywiązuję taką samą wagę do słowa "film", jak i do słowa "dokumentalny".

Staram się, by filmy zawsze miały odpowiednią formę. Myślę, że obserwacje świata, rozmowy z ludźmi, to, że miałam szansę na przestrzeni ostatnich kilku lat obserwowania mistrzów, np. pana Andrzeja Fidyka, który był takim moim pierwszym opiekunem, czy pani Joanny Krauze, bardzo mi pomogło. Dużo z tego czerpałam.

Jak pani poznała Wojciecha Kuczka, autora scenariusza i Marcina Koszałkę, operatora? "Pręgi" to wasz wspólny debiut.

Magdalena Piekorz: Z Wojtkiem poznaliśmy się 10 lat temu w pociągu. Jechaliśmy oboje do szkoły teatralnej na "dzień otwarty". Zdawaliśmy potem do szkoły teatralnej i oboje się, niestety, nie dostaliśmy, albo na szczęście. Nie kojarzyliśmy tego zdarzenia i skontaktował nas pan Krzysztof Zanussi, już po latach. Kiedy się spotkaliśmy, okazało się, że wcześniej chyba z pięć razy już nas sobie przedstawiano.

Punktem wyjścia filmu jest opowiadanie "Dioboł" z poprzedniego tomu Wojtka, a nie "Gnój", jak to się pojawia w różnych informacjach prasowych. Pan Krzysztof Zanussi zasugerował, żebym przeczytała książkę i tak też zrobiłam.

Z kolei z Marcinem Koszałką znamy się ze szkoły. Nie robiliśmy wcześniej żadnego filmu, ale znałam bardzo dobrze jego produkcje dokumentalne, które mnie zawsze bardzo poruszały. To jest ten sposób patrzenia na świat, który bardzo mi odpowiada. Dlatego zaprosiłam Marcina do współpracy.

Teraz chyba możemy powiedzieć, że jesteśmy grupą przyjaciół i chcielibyśmy jeszcze razem realizować następne rzeczy.

Debiutantka zdobyła główną nagrodę na festiwalu w Gdyni. Kiedy zadała sobie pani sprawę, że film może odnieść sukces?

Magdalena Piekorz: Kiedy po raz pierwszy "Pręgi" zostały pokazane publiczności Teatru Muzycznego, publiczność bardzo gorąco przyjęła ten mój - ten nasz debiut filmowy - bo jest to dzieło i Wojtka Kuczoka, Marcina Koszałki i wielu innych osób... A już nagroda Złotych Lwów i nagroda publiczności, i to, że te głosy się pokryły, jest dla mnie tak wielkim wyróżnieniem, że naprawdę wciąż jestem oszołomiona.

Spodziewała się pani, że to właśnie "Pręgi" będą zgłoszone do Oscara?

Magdalena Piekorz: Były takie głosy, czy sugestie, ale naprawdę trudno było w to uwierzyć. Cały czas mam wrażenie, że to jest jakiś sen, że się obudzę i okaże się, że to tylko się zdawało. Ale jak powiedział pan Feliks Falk, dobrze by było, aby w tym śnie być jak najdłużej. Nie wiem, co powiedzieć, jest to dla mnie wielki zaszczyt, boję się trochę, czy nie jest to na wyrost.

Cieszę się bardzo, że ten film jest polskim kandydatem. To jest wyróżnienie i naprawdę jestem szczęśliwa. Mam świadomość, że teraz czeka mnie ciężka praca, poprzeczka jest ustawiona bardzo wysoko. Nie chciałabym zawieść.

Czy "Pręgi" spodobają się w Ameryce? W Akademii Filmowej?

Magdalena Piekorz: Ten film jest na pewno szczery. To film od serca. Mnie się wydaje, że jeżeli coś może być atutem, to nasze spojrzenie, nasza oryginalność. Zdarzały się takie historie, że pojechała produkcja zrobiona na wzór amerykański i nie odniosła tam sukcesu, bo tam to już jest znane. Myślę, że "Pręgi" to bardzo polski film, chociaż nie odnosi się do współczesności i rzeczywistości Polski, dzieje się wszędzie i nigdzie, ale mówi o tym, co wydaje mi się ważne dla każdego człowieka - o miłości. Żebyśmy się "spieszyli kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą", jak pisał ks. Twardowski.

Ten film nie mówi o niczym nowym, zresztą uważam, że kino już wszystko powiedziało i że jedynym sposobem jest po prostu mówić po swojemu.

Myśli pani już o kolejnym filmie?

Magdalena Piekorz: Pracujemy już z Wojtkiem Kuczokiem nad następnym filmem. Mamy przygotowane dwa projekty scenariusza. Jeden to thriller psychologiczny - zupełnie inny gatunek, w zupełnie innej formie, inaczej fotografowany... A drugi to film o Śląsku, co jest dla nas ważne, bo oboje ze Śląska pochodzimy i bardzo dobrze ten region znamy, sama mieszkam na osiedlu górniczym, blisko kopalni. Chcemy opowiedzieć o męskiej przyjaźni w obliczu upadku kopalni.

Trudno się debiutuje w naszym kraju?

Magdalena Piekorz: Na pewno trudno się debiutuje, a ja zrobiłam do tej pory osiem dokumentów i serial "Chicago". O fabule myślałam pięć lat, dwa lata temu został złożony scenariusz i było to moje trzecie podejście. Dwa poprzednie projekty, które chciałam realizować, z różnych względów po prostu przepadły. Miałam moment strasznego załamania, myślałam, że już nic nie zrobię. Przez chwilę zaczęłam zajmować się nawet pracą naukową - filmoznawstwem.

Ale wierzą w to, że wszystko dzieje się we właściwym czasie i trzeba być cierpliwym, wytrwałym, bo jeśli mamy coś zrobić, jest to nam przypisane, to się uda. Wiem, że brzmi to górnolotnie...

Problemy są konkretne. Trudno jest zainteresować producenta, żeby wyłożył pieniądze, trudno jest producentowi te pieniądze zdobyć. Ale mam nadzieję, że jeśli na "Pręgi" pójdzie dużo ludzi, jeśli okaże się, że ten film - poza tym, że jest kameralny, mówiący blisko o człowieku - stanie się też filmem w pewnym sensie komercyjnym, to może to będzie szansa dla innych młodych twórców.

I także dlatego się cieszę z tej nagrody w Gdyni, bo mam wielu kolegów, którzy są bardzo zdolni, bardzo mądrzy, którzy mają wiele do powiedzenia, którzy mają świetne scenariusze... Jest mnóstwo młodych ludzi, którzy mają tyle do powiedzenia, a nie mają tej szansy.

Dlaczego?

Magdalena Piekorz: Bo to bardzo duże ryzyko zawierzyć debiutantowi, wyłożyć duże pieniądze, a nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co z tego wyniknie. Łatwiej zaufać osobie, która ma na swoim koncie już jakiś dorobek. Natomiast myślę, że warto dawać szansę młodym, ale potrzebny jest mądry system dysponowania środkami, tak by dla wszystkich starczyło.

Dziękujemy za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Piekorz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy