"Chcę być lepszym aktorem niż jestem"
Andrzeja Mastalerza można nazwać mistrzem drugiego planu. Bez jego udziału trudno wyobrazić sobie takie filmy jak "Wojaczek", "Pierwszy milion" czy "Pułkownik Kwiatkowski", choć zagrał w nich jedynie role drugoplanowe.
Aktor urodził się 27 października 1964 roku w Chorzowie. W 1986 roku ukończył Studium Aktorskie Teatru Lalek przy Teatrze Dzieci Zagłębia w Będzinie, a potem dostał się do Szkoły Teatralnej we Wrocławiu.
W latach 1990-1998 grał w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi, od 1998 roku jest w zespole warszawskiego Teatru Studio. Wystąpił w blisko 30 sztukach oraz oraz 25 spektaklach Teatru Telewizji. Pierwszą rolę główną - narkomana Andrzeja - zagrał w dramacie Piotra Łazarkiewicza "Pora na czarownice". Za postać Paszy w filmie Andrzeja Barańskiego "Nad rzeką, której nie ma" otrzymał nominację do nagrody w kategorii roli drugoplanowej na FPFF w Gdyni w 1991 roku.
Jego najsłynniejsze kreacje pochodzą z filmów: "Wojaczek", "Pierwszy milion", "Syzyfowe prace", "Pułkownik Kwiatkowski", "Człowiek z ...", "Przypadek Pekosińskiego", "Europa, Europa", "Marcowe migdały", "Ostatni prom", "Angelus", "Kawalerskie życie na obczyźnie".
Najnowszą produkcją aktora jest "Nauka latania", reżyserski debiut Andrzeja Jakimowskiego.
Na Suwalszczyźnie, na planie filmu, z Andrzejem Mastalerzem rozmawiała Anna Kempys.
Znajdujemy się w małej wiosce Pełele na Suwalszczyźnie, gdzie od trzech tygodni kręcone są zdjęcia do filmu "Nauka latania". Jak pan czuje się w tym, tak oddalonym od cywilizacji, miejscu - prawie na końcu świata?
Andrzej Mastalerz: Jestem bardzo mile zaskoczony tym miejscem i tymi ludźmi. Przyjeżdżając tutaj myślałem, że trafię do Polski D, a okazuje się, że to bardzo piękne miejsce. Jestem już tutaj chyba drugi tydzień, mówię chyba, bo czas tu tak mija, że nigdy nie wiadomo, jaki jest dzień. Niestety, takich zakątków jest w Polsce coraz mniej, chodzi mi gównie o otwartość, serdeczność i życzliwość ludzi tu mieszkających.
Czy mógłby pan powiedzieć o czym to będzie film?
AM: To jest bardzo trudne pytanie...
To może zdradzi pan kim jest postać, którą pan gra?
AM: To człowiek wyalienowany, uchodzący w tutejszym środowisku za trochę nienormalnego. W związku z tym wyalienowaniem, zbliża się on bardzo do głównego bohatera, który także dokonał świadomego wyboru i zrezygnował z życia w wielkim mieście, postanawiając zamieszkać właśnie tutaj.
A jak wygląda praca na planie filmu, którego reżyserem jest debiutant?
AM: Jest to na pewno inny rodzaj pracy, niełatwy, ale trzeba się uzbroić w cierpliwość. Każdy kiedyś debiutuje. Wielu rzeczy się wtedy nie wie, na wiele rzeczy nie zwraca się uwagi, wiele rzeczy zajmuje, a nie powinno zajmować. Są to jednak koszta własne i każdy, kto rozpoczyna, musi przez to przejść. Dlatego przymykam oko i wybaczam. Na pewno jest to bardzo przyjemny plener, z bardzo miłym towarzystwem.
Co zadecydowało o tym, że zgodził się pan na udział w tej niezależnej produkcji?
AM: Wobec tego wszystkiego, co się dzieje w naszej kinematografii, jest to szansa na zrealizowanie czegoś innego, niż kolejna lektura szkolna czy głupawy serial. To było głównym powodem, dla którego zgodziłem się zagrać w tym filmie. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem. Co z tego będzie - na dzisiaj nie mam pojęcia. Sam jestem bardzo ciekawy efektu naszej wspólnej pracy.
Myśli pan, że niezależna produkcja ma teraz szansę zaistnieć w Polsce i widzowie będą chcieli oglądać takie filmy?
AM: Sądzę, że jest duże zapotrzebowanie na filmy dla myślących ludzi. Wbrew pozorom myślenie nie jest to takie trudne. Potrzebne są filmy o czymś, a nie zrobione tylko po to, żeby zarobić. Owszem, można robić filmy, na których chce się zarobić, ale ciekawsze jest to, jeżeli się robi filmy, którymi chce się coś powiedzieć, coś przekazać. Robienie niezależnego kina ma teraz, według mnie, duży sens. Takich offowych historii pojawia się coraz więcej i myślę, że jest to dobry prognostyk na przyszłość. Mam nadzieję, że to da jakieś efekty i powstanie więcej takich produkcji. Byłem ostatnio kilka razy w kinie, żeby nadrobić zaległości i okazuje się, że można zrobić bardzo dobre filmy, które przyciągną ludzi i będę mądre.
A co się panu tak spodobało?
AM: Są takie filmy, po obejrzeniu których nie mam ochoty przez jakiś czas oglądać czegokolwiek innego, ponieważ wszystko to, co oglądam, jest jakieś miałkie, beznadziejne i nijakie. Tym filmem, który mnie tak ujął, byli "Wiarołomni".
Jak się panu wydaje, dlaczego w Polsce powstaje tak mało ciekawych scenariuszy? Wszyscy na to narzekają - reżyserzy, aktorzy, producenci.
AM: Pomysły leżą na ulicy. Wystarczy otworzyć gazetę, w najkrótszej notatce można znaleźć historię rodem z greckiej tragedii. Myślę, że takie scenariusze powstają, tylko że nie łatwo je zrealizować. Jeśli na przykład ktoś jest nominowany do studenckiego Oscara, tak jak mój kolega, który dwa czy trzy lata temu skończył szkołę filmową w Łodzi i jego absolutoryjny film dostał nominację, a nie może się przebić ze swym nowym scenariuszem i musi kręcić program "997", żeby przeżyć, to chyba coś jest nie tak. Myślę, że mało jest osób, które ryzykują powstanie takich właśnie przedsięwzięć, jak to, w którym tutaj bierzemy udział. To jest dla mnie mało zrozumiałe. Dwa lata temu brałem udział w filmie Lecha Majewskiego "Wojaczek" i proszę sobie wyobrazić, że ten film nie miał żadnej promocji. Był robiony za przysłowiowe dwa i pół złotego. To, iż ?Wojaczek? pojawiał się na kolejnych festiwalach, wynikało z faktu, że ktoś zobaczył ten film na jakimś festiwalu, potem siłą rozpędu film został zaproszony na następny festiwal, potem na następny i tak się to potoczyło. "Wojaczek" dostał wiele nagród, na przykład na prestiżowym Festiwalu Filmów Niezależnych w Barcelonie otrzymał Don Kichota, pierwszą nagrodę. Logicznie rzecz biorąc, jeżeli ktoś robi film, który uzyskuje jakiś rozgłos w Europie, to dlaczego karkołomnym zadaniem jest zdobycie pieniędzy na następną produkcję?
Nie tak często można pana oglądać na dużym ekranie. Proszę powiedzieć, co było pana poprzednią produkcją?
AM: Jeżeli chodzi o ciekawe sprawy, to w ubiegłym roku zagrałem w filmie Lecha Majewskiego "Angelus". Było to bardzo interesujące artystyczne przedsięwzięcie. To film o grupie malarzy-prymitywistów, skupionych wokół postaci Teofila Ociepki, malarza-prymitywisty, mieszkającego na Śląsku. Większość z tych postaci jest autentyczna, choć sama historia fikcyjna. Akcja rozgrywa się od lat 30. do 50. dwudziestego wieku na Śląsku. Idea jest piękna - bohaterowie chcą uratować świat i typują jednego spośród siebie, aby on uratował świat. To właściwie treść całego filmu. Był on robiony za małe środki i to niejednokrotnie w strasznych warunkach. Praca była bardzo ciekawa, ale i trudna, ponieważ występuje tam bohater zbiorowy, a na planie było tylko dwóch zawodowych aktorów, wśród tej głównej grupy - ja i Jacenty Jędrusik. Reszta to aktorzy-amatorzy ze Śląska. Pierwszą trudność stanowiło opanowanie gwary, a drugą umiejętność znalezienia się wśród artystów-amatorów, co jest bardzo trudne. Oprócz tego na planie były dzieci i zwierzęta, nie muszę więc chyba dodawać, co się działo. Jeszcze nie widziałem filmu, ale przeczytałem niedawno w gazecie, że dostał nagrodę na festiwalu w Łagowie. A myślę, że skoro dostał nagrodę w Łagowie, to nie jest to zły film. "Angelus" nie miał jeszcze oficjalnej premiery, ale z tego, co wiem, będzie prezentowany na festiwalu w Sanoku, który organizuje Roman Gutek.
A kim jest tytułowy Angelus?
AM: To jest postać, którą bohaterowie typują na ofiarę, która ma uratować świat, a musi to być ktoś nieskażony grzechem.
Jest pan aktorem, który gra bardzo dużo w teatrze. Czy stawia pan pracę w teatrze wyżej od pracy na planie filmowym?
AM: Teatr zawsze mnie interesował i nadal interesuje. Teatr uczy zawodu. W takiej sytuacji, jaka jest obecnie w Polsce, gdzie mało się kręci, a głównie pracuje w serialach, nie ma takich warunków przebywając na planie filmowym, żeby uczyć się zawodu. Można się, owszem, czegoś nauczyć, ale w bardzo małym stopniu. Bez teatru ten zawód nie istnieje. Pracuję w teatrze dlatego, bo wciąż uczę się zawodu, bo chcę być lepszym aktorem niż jestem i dlatego, że po prostu to lubię.
A co pan myśli o produkcjach telewizyjnych typu reality show, które osiągają rekordy oglądalności, jak "Big Brother" czy "Dwa światy". Czy mogą być zagrożeniem dla kina, jak sądzą niektórzy polscy reżyserzy?
AM: Z jednej strony jest tak, że to mi wcale nie przeszkadza, ponieważ mam ten magiczny przyrząd w postaci pilota i zawsze mogę zmienić sobie kanał. Takie programy zasadniczo mnie w ogóle nie obchodzą - są głupie, a wzorce, które promują, są niezbyt szlachetne. Wydaje mi się, że może tych programów jest za dużo, a ja bym chciał w telewizji zobaczyć więcej wartościowszych propozycji, niż jest to obecnie.
Za kilka dni skończą się zdjęcia do "Nauki latania", wyjedzie pan z tego urokliwego miejsca i wróci do Warszawy. Jakie ma pan najbliższe plany?
AM: Mam taką małą rolę w Teatrze Telewizji u Piotra Mikuckiego, a potem wyjeżdżam na dwa tygodnie na konie w Bieszczady. Zajrzę też na festiwal do Sanoka. Potem być może, bo to nigdy nie wiadomo, wystąpię w kolejnym Teatrze Telewizji w reżyserii Zbigniewa Brzozy, a później, ale też nic pewnego, zagram w kolejnym filmie debiutanckim. Dostałem właśnie informację, że znalazły się pieniądze na tę produkcję i może od połowy września do połowy października potrwają zdjęcia. Reżyserem jest Daniel Strelau, absolwent łódzkiej Filmówki sprzed kilku lat. Sądzę, że jest to kolejna szansa na bardzo ciekawy film. Być może wezmę również udział w próbach do nowej sztuki w moim macierzystym Teatrze Studio. Żyjemy w takim kraju, że to wszystko jest "być może", dlatego do tych faktów zbyt emocjonalnie się nie przywiązuję, żeby nie być potem rozczarowanym.
Dziękuję za rozmowę.