Reklama

"Aktor musi grać, żeby istnieć"

Agnieszka Wagner, aktorka. Jako małe dziecko występowała w zespole "Gawęda". Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego i Europejskiej Akademii Filmowej w Berlinie. Z filmem fabularnym związana od lat 80. Zagrała w wielu serialach telewizyjnych i filmach, między innymi "Crimen" Laco Adamika, "Dotknięci" Wiesława Saniewskiego, "Pierścionek z orłem w koronie" Andrzeja Wajdy, "Pożegnanie z Marią" Filipa Zylbera, "Komedia peryferyjna" Janusza Kondratiuka, "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego, "Ciemna strona Wenus" Radosława Piwowarskiego, "Siedlisko" Janusza Majewskiego, "Tygrysy Europy" Jerzego Gruzy, "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza.

Reklama

Ostatnio zagrała w polsko-węgierskim filmie "Ostatni blues" Pétera Gárdosa.

Z okazji premiery filmu "Ostatni blues" z Agnieszką Wagner rozmawiała Magdalena Voigt.

Obserwując pani karierę można zauważyć, że bardzo starannie dobiera pani role. Pojawia się pani na ekranie rzadko, jednak zazwyczaj w ciekawych propozycjach. Czym kieruje się pani decydując się na udział w filmie?

Agnieszka Wagner: Bardzo mi miło, że można odnieść wrażenie, że gram tylko w filmach dobrych, wysmakowanych, w takich "rodzynkach". Jednak rzeczywistość jest taka, że wybór jest bardzo ograniczony. Ról dobrych - szczególnie dla kobiet - jest dramatycznie mało. Dlatego tak naprawdę wybór ogranicza się do tego, że można... nie grać. Właściwie w większości przypadków trzeba by podejmować decyzję, żeby nie przyjmować roli. Tylko to, niestety, na dłuższą metę do niczego nie prowadzi. To, że aktor uniesie się honorem i powie, że nie będzie w czymś grał, bo to coś nie jest na odpowiednim poziomie, daleko go nie zaprowadzi. Aktor musi grać, żeby istnieć, żeby się rozwijać, żeby nie zanikały mu umiejętności zawodowe.

Występuje pani w filmach wysokobudżetowych, jak "Quo vadis", lecz także w produkcjach niezależnych, obrazach młodych twórców. Zagrała pani również w serialu "Przeprowadzki", bardzo wysoko ocenionym przez krytykę. W którym kierunku potoczy się pani kariera, gdzie pani chce się znaleźć za kilka lat?

AW: Nie wybieram ról pod kątem tego, czy jest to udział w superprodukcji, czy jest to kino tzw. "festiwalowe" - tak jak w przypadku filmu "Ostatni blues". Kieruję się tylko tym, czy jest to rola interesująca, ale - muszę to przyznać - że z tak zwanych "przyczyn obiektywnych" nie jest to zawsze taki wybór, jaki chciałabym podjąć. Ale co robić? Prywatnie, jako widz, nie przepadam za superprodukcjami, bo to jest szczególne filmowe "zwierzę", rządzące się swoimi prawami. Zdecydowanie wolę mniejsze filmy. Jednak nie kieruję się tym kryterium. Nie mam też nic przeciwko serialom telewizyjnym, teatrowi telewizji czy etiudom studenckim. Wszystko, w czym jest coś ciekawego do zagrania, jest do przyjęcia. Póki co nie grywam w sitcomach, telenowelach, reklamach. Udało mi się na razie przed tym obronić, ale nie mówię, że nie zagram. Jeżeli to miałaby być produkcja na dobrym poziomie, naprawdę byłabym zachwycona. Zawsze podaję jako przykład amerykańskie produkcje, superdługie tasiemcowe seriale, które są robione na niewiarygodnie wysokim poziomie. Mój faworyt to serial "Ostry dyżur". Każdy odcinek jest zrobiony perfekcyjnie, pod każdym względem - aktorskim, scenariuszowym, realizacyjnym; jest jak skończone dzieło filmowe. Każdy odcinek, a tych odcinków były setki. Gdyby coś takiego kręcono u nas to naprawdę, z ogromną przyjemnością wystąpię w "tasiemcu"!

A pani rola marzeń?

AW: Nie mam roli marzeń. Nauczyłam się, że to bardzo niebezpieczne mieć marzenia w tym zawodzie. Bo jak się ktoś uprze, że chce zagrać Hamleta i całe życie będzie tylko na to czekać, to mnóstwo innych, ciekawych propozycji przejdzie mu koło nosa. Poza tym aktorstwo to jest zawód usługowy i można wybierać tylko z oferowanych propozycji. Wiem, że to brzmi gorzko, ale tak jest. I to podkreślają wszyscy aktorzy. Jestem osobą dość młodą i "na dorobku", ale wiem, że dokładnie takie same doświadczenia mają aktorzy starszego pokolenia, z uznanymi nazwiskami, o ogromnym dorobku. W ten sam sposób odpowiada na takie pytanie na przykład pan Franciszek Pieczka, z którym miałam okazję ostatnio brać udział w różnych konferencjach prasowych po pokazach filmu "Quo vadis".

Ale pani ma to szczęście, że pracuje również z europejskimi reżyserami. Czy to jest w obecnym kryzysie polskiej kinematografii szansa dla polskiego aktora?

AW: Jeśli mówimy o tym momencie, to nie da się ukryć, że mamy kryzys. Mamy zapaść na całej linii. W Warszawie, kiedy pójdzie się do wytwórni filmowej, do telewizji, czy do niezależnych samodzielnych producentów, u których zawsze coś się działo, w tej chwili nie dzieje się naprawdę nic, pusty sezon. Normalnie lato było okresem wzmożonej produkcji - plenery, piękna pogoda. W tym roku nic się nie dzieje. Jedyna szansa na granie, to możliwość występów za granicą. Rzeczywiście miałam to szczęście, że udawało mi się dość często grać coś poza Polską.

Czy te możliwości pojawiły się dzięki ukończeniu studiów aktorskich w Berlinie?

AW: Myślę, że nie. To się po prostu tak szczęśliwie złożyło, jedna udana współpraca pociągała za sobą kolejne. Na pewno dużo zawdzięczam znajomości języków. Bardzo często przydaje się, o dziwo, język... rosyjski. Przydał mi się wielokrotnie, zarówno w produkcjach zachodnich, gdzie Polacy grywają Rosjan, jak również, co sobie bardzo cenię, udało mi się kilkakrotnie zagrać w filmach rosyjskich, Rosjanki. Rosyjscy twórcy twierdzą, że w ich kraju nie ma już tego typu aktorek, kobiet w ogóle. Lata komunizmu zrobiły swoje i pewien typ aktorki, a także specyficzne podejście do roli, środki aktorskie, granie odeszły w zapomnienie. Tak więc dzięki znajomości języków udaje mi się grać poza granicami, nie tylko Rosjanki, rzecz jasna. Strasznie dydaktycznie to zabrzmiało!

Czego można Pani życzyć?

AW: Życzyłabym sobie, żebym mogła grać jak najwięcej w polskich filmach, czyli żeby skończył się kryzys!

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia: Agencja Aktorska Gudejko

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy