Reklama

Amy Adams i jej wyjątkowa rola w filmie "Wielkie oczy"

Podobno życie zaczyna się po czterdziestce. Niedługo będzie mogła o tym zaświadczyć Amy Adams ("American Hustle", "Człowiek ze stali", "Mistrz"), która czterdzieste urodziny obchodziła w sierpniu 2014 roku. Aktorkę czeka fantastyczny sezon.

Zapowiedzią tego sezonu jest nominacja do Złotego Globu (kolejna w jej karierze, dostała też statuetkę za występ w "American Hustle") za rolę w najnowszym filmie Tima Burtona "Wielkie oczy". Adams zagrała w nim Margaret Keane, malarkę, która zmieniła oblicze popkultury. Jej charakterystyczny styl przedstawiania postaci z nienaturalnie powiększonymi oczami znalazł sympatyków na całym świecie. Prace artystki goszczą w galeriach, a przedruki zdobią przedmioty codziennego użytku - od zeszytów, przez długopisy, aż po... papiery toaletowe.

Reklama

Przed Adams stanęło prawdziwe wyzwanie. Portretując swoją bohaterkę, musiała tak poruszać się i zachowywać, ażeby jak najbardziej ograniczyć swój seksapil i pewność siebie.

Margaret długo nie otrzymała przynależnej jej sławy. Za autora jej obrazów podawał się bowiem jej mąż Walter (w filmie Christoph Waltz). Rolą szarej myszki, która musi w końcu upomnieć się o swoje (nieprzypadkowo rzeczywista Keane stała się symbolem wyzwolenia kobiet w XX wieku), potwierdziła Adams swój wszechstronny talent. Bukmacherzy już wymieniają ją jako pewnik w nominacjach do Oscara (poznamy je 15 stycznia).

W wywiadzie dla Interii Amy Adams opowiedziała o tym, jak ważne dla aktorki jest podpatrywanie czyichś ruchów mięśni, jaka jest różnica w byciu matką i artystką, a także wyznała, że Margaret Keane nie miała pojęcia o jej istnieniu.

Artur Zaborski: Margaret Keane, malarka, w którą wcielasz w najnowszym filmie Tima Burtona, jest ikoną popkultury. Jak się zmieniło twoje podejście do niej, kiedy pracowałaś nad tą rolą?

Amy Adams: - Margaret zawsze była dla mnie artystką. Dopiero kiedy zapoznałam się ze scenariuszem Larry'ego Karaszewski i Scotta Alexandra, stała się dla mnie także kobietą i matką. Zrozumiałam, że ma pragnienia i uczucia. Zaintrygowała mnie jej biografia, ale nie przez to, że stała się symbolem wyzwolonych kobiet w XX wieku, ale ze względu na jej burzliwy związek z byłym mężem Walterem, który przez wiele lat podawał się za autora jej obrazów. Z jednej strony ograniczył ją na lata, ale w konsekwencji dał też międzynarodową sławę na zawsze. Byłam poruszona siłą jej charakteru. Nie mogłam uwierzyć w to, jak bardzo kochała to, co robi, ani w to, ile była w stanie poświęcić dla malarstwa. Żeby móc się realizować jako artystka, odrzuciła sławę i zdecydowała się na życie w cieniu męża. Kiedy przyjechałam do San Francisco, gdzie poznałam Margaret, dostałam na jej punkcie prawdziwej obsesji.

Potrafiłaś zrozumieć jej decyzję o tym, żeby pozostać w cieniu Waltera i malować dla niego obrazy?

- Na pewno rozumiałam ją z perspektywy matki. Sama mam pięcioletnią córkę i wiem, że dla niej byłabym w stanie iść na wiele ustępstw. Patrząc na Margaret pod tym kątem, domyślałam się, co nią kierowało. Będąc matką, przestajesz się liczyć sama dla siebie. Druga osoba staje się ważniejsza. Robisz rzeczy z myślą o niej, podejmujesz decyzje, których konsekwencją jest jej dobro. Margaret tak postąpiła. Bycie artystą i matką tym różni się od siebie, że w pierwszym przypadku jesteś narcystyczny, skupiony na sobie. W drugim - w pełni skupiasz się na innych. Dzięki tej wiedzy nigdy nie postrzegałam wyborów mojej bohaterki jako naiwnych. Wręcz przeciwnie - wiedziałam, że to kobieta obdarzona wielką siłą i samoświadomością. I tylko dzięki temu była w stanie taką decyzję podjąć. Rozumiałam, dlaczego musi brnąć dalej w kłamstwo.

Kiedy padła propozycja, żeby ją zagrać, od razu się zgodziłaś?

- Pierwszy raz przeczytałam scenariusz pięć lat temu. Szukałam wtedy wyrazistej, pełnokrwistej postaci, dzięki której wybiję się jako aktorka. Szukałam wyzwania. Postać Margaret zdecydowanie była takim wyzwaniem, więc nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości co do tego, że powinnam wziąć tę rolę.

Ten wybór jest o tyle zastanawiający, że grasz tu szarą myszkę. Nie masz okazji emanować seksapilem ani kobiecością.

- Nigdy nie miałam nic przeciwko wcielaniu się w zmysłowe kobiety, ale to nie znaczy, że o takie role zabiegam. Zresztą uważam, że każda kobieta nosi w sobie piękno. Niezależnie od wieku czy fizyczności wciąż jesteśmy seksowne, bo seksualność to część naszej natury. Media próbują nam wmówić, że to cecha przynależna jedynie młodym kobietom, a to nieprawda. Zawsze wydawało mi się, że widzowie lubią moje postaci dlatego, że obdarzam je inteligencją, polotem. Byłam taka naiwna! Wydawało mi się, że nie może ich pociągać mój sensualizm, bo przecież nie mam dwudziestu lat tylko czterdzieści. Jak więc w dobie kultu młodości mogłabym się komukolwiek podobać? To, na czym zależy mi dziś, kiedy kreuję kobiece postaci na ekranie to, żeby nie zostały odebrana jako dopełnienie mężczyzny tylko niezależne bohaterki.

Margaret znała takie twoje podejście do roli? Jak zareagowała na wiadomość o tym, że to ty się w nią wcielisz?

- Ona nie miała pojęcia, kim jestem! Nie widziała mnie w żadnym filmie. Ona rzadko chodzi do kina, bo zbyt dużo czasu pochłania jej malowanie. Mimo osiemdziesięciu siedmiu lat, wciąż jest aktywna zawodowo. Praktycznie nie rozstaje się z pędzlem.

Margaret twierdzi, że spędziłaś wiele godzin na podpatrywaniu jej techniki pracy.

- Zależało mi, żeby nauczyć się sposobu, w jaki trzyma pędzel, jakie ruchy wykonuje, kiedy maluje, co dzieje się wtedy z jej twarzą, ramionami, nogami, głową. Dla aktora to niezwykle istotne informacje. Ważne jest nie tylko, żeby poznać i zrozumieć swoją postać, ale też to, żeby nauczyć się jej zachowań. Tylko w ten sposób można ją uwiarygodnić.

Podobnie do swojej roli podszedł Christoph Waltz, który wcielił się w męża Margaret, Waltera. Jak ci się z nim pracowało?

- Christoph jest wspaniałym aktorem. Jest jak Walter, ale bez tej złej strony. Jest szarmancki, dzielny, komunikatywny, zabawny, uprzejmy... Byliśmy ze sobą bardzo blisko, co nastręczało dodatkowych trudności. Musieliśmy nauczyć się tego, że wywołujemy w sobie różne stany. Kiedy Margaret i Walter są w separacji, nie mogliśmy pokazać, że my się bardzo lubimy. To był wspaniały czas zabawy i nauki u boku utalentowanego człowieka.

Ponoć Margaret, kiedy pierwszy raz zobaczyła gotowy film, powiedziała, że czuje się, jakby obejrzała kronikę ze swojego życia.

- Ta projekcja była niesamowitym doświadczeniem. W sali kinowej wszyscy siedzieliśmy jak sparaliżowani. Chyba nikt nie patrzył na ekran, tylko wszyscy skupialiśmy wzrok na Margaret. Każdy jej ruch powodował, że cierpliśmy. Bardzo baliśmy się jej reakcji. Po projekcji była w szoku. Nie mogła dojść do siebie po tym, co zobaczyła. Ten stan utrzymywał się kilka dni. Faktycznie, mówiła, że ma wrażenie, jakby nie obejrzała filmu, tylko kronikę ze swojej przeszłości. To było dla niej bardzo trudne.

A dla ciebie zagranie prawdziwej osoby było dużym wyzwaniem?

- Grałam już prawdziwe postacie wcześniej, ale były to kobiety, których historie były nośne. One same zaś były twarde, nie skupiały się tak bardzo na tym, jak je przedstawię na ekranie. Tym samym ja też nie skupiałam się tak bardzo na nich. Jednak sytuacja z Margaret była czymś zupełnie nowym. Ona była niezwykle delikatna i tak pomocna. Opiekowała się mną przez cały czas. Czułam ogromną odpowiedzialność za to, jak wypadnie na ekranie. Starałam się, jak mogłam, by została pokazana jako osoba, która ma wielką godność osobistą i dumę. Zależało mi na oddaniu tych jej cech, do których mam w niej największy szacunek.

Twoje podejście było zgodne z tym, czego życzył sobie reżyser filmu, Tim Burton?

- Tim nigdy nie mówił mi: To zrób tak, a to zagraj tak! Zawsze długo rozmawialiśmy. Dyskutowaliśmy o poszczególnych scenach, przemianach, jakie zachodzą w mojej bohaterce, jej konstrukcji. Tak właśnie pracuje się z Timem, chociaż prawdziwe są też pogłoski o tym, że on zawsze pilnuje harmonogramu i jest w tym bezwzględny. Nie uznaje przesunięć. Wszystko musi być u niego gotowe na czas. Kiedy przyjechałam na plan "Wielkich oczu", byłam po roli w "American Hustle" - przeskoczyłam więc z dynamicznej produkcji na plan kameralnego filmu. To była niesamowita odmiana. Dopiero taka zmiana środowiska uświadomiła mi, na czym polega relaks, praca w fantastycznych warunkach, życie, z którym jestem pogodzona.

Takie twoim zdaniem jest przesłanie "Wielkich oczu"? Powinniśmy dążyć do tego, by być pogodzonym samemu z sobą?

- To film o sile, którą nabywa się z czasem. Sama mogę powiedzieć o sobie, że z wiekiem boję się coraz mniej. Kiedy pomyślę o sobie sprzed dziesięciu lat... Wtedy wszystko mnie przerażało. Kolejne role, reakcje widzów, krytyków, komentarze ludzi. Dziś mam większy dystans. Kiedyś bardzo mocno przejmowałam się tym, co inni o mnie myślą. Starałam się za bardzo, byle tylko sprostać wymaganiom, które stawiali przede mną. Teraz jest inaczej. Takie historie, jak historia Margaret, pomagają mi radzić sobie z tym wszystkim, co mnie niepokoi, nabierać siły i pewności. Wierzę w to, że film pomoże w tym także osobom, które go zobaczą. W tym jego wielka moc.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Amy Adams
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy