W "Na Wspólnej" Aleksandra Konieczna gra Honoratę, żonę Romana Hoffera. Małżeńska sielanka minęła bezpowrotnie wraz z pojawieniem się bohatera o nazwisku Muszko. Aktorka zdradziła, że nastąpi eskalacja konfliktu z uciążliwym sąsiadem; opowiedziała też o roli w filmie "Ostatnia rodzina".
Co wydarzy się w trójkącie - Honorata, Roman i Zdzisław?
Aleksandra Konieczna: - Grany przez Piotra Cyrwusa bohater ma długofalowy plan, co zrobić, by wykończyć sąsiada. W związku z tym wyzwala emocje. A jak wiadomo - przemoc rodzi przemoc. Widzowie będą świadkami zbiorowych rękoczynów.
To znaczy?
- Muszko skrzyknie mieszkańców przeciwko Hofferowi i dojdzie do jatki. Skończy się to aresztem. Myślałam, że to będzie wątek komediowy, a zrobiło się poważnie. To tak jak u Patryka Vegi, którego filmy są przerażające, mimo to śmieszą. To, że akcja toczy się na posterunku, nie znaczy, że nie będzie zabawnie.
Lubi pani Hofferową?
- Uwielbiam! Cieszę się z tej roli. Zwłaszcza że partneruję Waldkowi Obłozie, z którym mamy świetny kontakt. Ponadto gdybym miała wcielać się w smutną, płaczącą panią w lokach, to nie wiem, czy z taką radością jechałabym na plan. Lubię się pośmiać i dawać radość widzom, jeśli mam możliwość.
Wiem, że Waldemar Obłoza podsuwa scenarzystom pomysły na postać Romana. Zdarzyło się, że wątki serialowego małżeństwa były państwa wspólną inicjatywą?
- Czasami podczas zdjęć zdarza się nam coś razem spontanicznie wymyślić. Ale ja jestem leniwą aktorką.
Nie wierzę!
- Staram się być aktorką, wtedy kiedy jestem aktorką, a reżyserką, gdy jestem reżyserką. Odkąd stanęłam po drugiej stronie w teatrze, nie lubię za bardzo wpływać na to, co mam zagrać. Czuję, że mnie to niepotrzebnie obciąża, czyni odpowiedzialną. Wbrew pozorom osoba aktora tak naprawdę w tej machinie nie znaczy aż tak wiele. Nie istniejemy przecież bez scenariusza, reżyserów... Nauczyłam się dbać o swój komfort psychiczny. To nie jest zajęcie dla normalnych ludzi. W tym zawodzie nieustannie dokonuje się wiwisekcji na mózgu. Głęboko wchodzę w rolę i szybko z niej wychodzę. Czyli kiedy gram, to gram. A jak nie, to staram się o tym nie myśleć. Jeśli zabiera mi to za dużą część życia, staram się to kontrolować.
Jakie są na to sposoby?
- Niezawodnych nie ma. Jeśli nie mogę spać, nieustająco myślę o roli, to zwyczajnie wykurzam to jakimś działaniem albo życiem. Nie jestem przecież Zosią Beksińską, Honoratą czy Lady Makbet, tylko Aleksandrą Konieczną. Staram się dbać o swoją tożsamość, żeby jej niczym nie uszczuplić.
Mówiąc o działaniach, co ma pani na myśli?
- Skupiam się na zwyczajnym, codziennym życiu. Za sportem nigdy nie przepadałam. Lubię jednak ciepło, wodę, podróże. Z przyjemnością chodzę też do teatru jako widz. Nie po to, by analizować każdy szczegół. Tylko po to, by się odprężyć, odreagować i czerpać z tego dziecięcą radość.
Honorata jest do pani podobna?
- Gdy zaczęłam grać tę postać, znalazłam komentarz internauty: "Aktorka gra postrzeloną kobietę i sprawia silne wrażenie, że sama taka jest". To była jedna z lepszych recenzji, które do tej pory przeczytałam o sobie. Hofferowa bywa tak jak ja spontaniczna, postrzelona właśnie, ma poczucie humoru, choć inne od mojego. Co jeszcze? Jest kobieca, ma wdzięk.
Miewa pani szalone pomysły?
- Pewnego rodzaju niepoprawność jest we mnie od dziecka i na szczęście, utrzymuje się. Gdybym straciła poczucie humoru, to chyba bym umarła. Moje życie nie jest szalone w tym sensie, że np. zrywam kontrakt i wyjeżdżam na koniec świata. Uwielbiam się wygłupiać na co dzień. Rzeczywistość tak naprawdę mnie nudzi. Brana jeden do jednego bywa wręcz nieznośna.
Ludzie na ulicy np. gratulują pani serialowego zamążpójścia?
- Nie, ale z tej okazji na jednym z portali utworzyła się społeczność.
Nie ma pani profilu dla fanów?
- Po festiwalu w Gdyni, na którym dostałam nagrodę za rolę w "Ostatniej rodzinie", agentka utworzyła mój fanpage. Okazało się, że taka strona funkcjonuje tylko, gdy mam prywatne konto. Zarejestrowałam się, ale po zalogowaniu pojawiły się na ekranie inne Ole Konieczne, proszące o wsparcie w walce z kilogramami, wędrujące same po górach... Nie rozumiem tej machiny, zdenerwowałam się i zlikwidowałam konto. Kiedy emocje opadły, zdecydowałam się je przywrócić. Teraz loguję się za pośrednictwem konta mojej kotki.
Kotki?!
- Tak, mojej kotki imieniem CC.
W "Ostatniej rodzinie" zagrała pani Zofię Beksińską, postać inną niż Honorata. To trudniejsze zadanie?
- Mnie łatwiej przychodzi granie osób spontanicznych, mam to na "pstryk!". Grając Zosię, wykorzystywałam inne środki wyrazu. Przypomniało mi się zdanie Thomasa Bernharda: "Sztuka zachodzi wówczas, gdy następuje przerysowanie albo niedorysowanie". Czyli kiedy gra się mocniej, intensywniej, niż w rzeczywistości albo gdy się ją rozrzedza. Mam wrażenie, że Zosię "rozrzedziłam". Tym bardziej doceniam wyróżnienie w Gdyni, bo to aktorstwo mniej efektowne. Cieszy mnie bardzo, że tak subtelne rzeczy zostają dostrzeżone.
Odczuwa pani, że wspomniany film i nagroda zmieniły coś w pani życiu?
- Sporo. Musiałam zacząć bywać, a w związku z tym prasować ubrania. Spotykać się z projektantami. Choć nie ukrywam, że to przyjemne. Gdy wchodzę do pracowni Gosi Baczyńskiej, czuję się niczym księżniczka. Sporo podróżuję, bo film bierze udział w wielu festiwalach. Za chwilę lecę do Paryża, Dublina i Tbilisi. Byłam w Turcji, gdzie film przeszedł bez echa, a za chwilę w Kijowie wygrał Grand Prix. To też ciekawe, jak postrzeganie tego filmu zależy od miejsca, w których bywają różne modele rodzin.
Małgorzata Pokrycka