Reklama

Agnieszka Gozdyra: Duże bum w "Skandalistach"

Jedna z najbardziej znanych polskich dziennikarek zaprasza do studia osoby o skrajnych poglądach, co nie wszystkim się podoba. Mówi, że jej praca to codzienna dawka niezłego stresu, bez której po prostu nie umie żyć.

Jedna z najbardziej znanych polskich dziennikarek zaprasza do studia osoby o skrajnych poglądach, co nie wszystkim się podoba. Mówi, że jej praca to codzienna dawka niezłego stresu, bez której po prostu nie umie żyć.
Agnieszka Gozdyra /Polsat

Co wieczór w programie "Tak czy nie?" omawia z gośćmi najnowsze wydarzenia. Raz w tygodniu do studia "Skandalistów" zaprasza kontrowersyjnych polityków, artystów, aktywistów i duchownych, którzy - podobnie jak ona sama - mają tylu zwolenników, co wrogów.

Wie już pani, kogo będzie gościć w kolejnych odcinkach "Skandalistów"?

Agnieszka Gozdyra: - Mam już koncepcję na trzy odcinki nowego sezonu - po wakacyjnej przerwie. A pierwszy z nich to będzie naprawdę duże "bum"!

Większe "bum" niż narcystyczny występ Krzysztofa Rutkowskiego albo opowieści Marii Kiszczak o stanie wojennym?

- Tak, może największe w historii programu.

Skandalistą można nazwać księdza Międlara albo Tomasza Terlikowskiego, ale czy to określenie pasuje do Pawła Deresza albo pani Piaseckiej bitej przez męża - radnego?

Reklama

- Klucz doboru gości jest taki, żeby był człowiek i żeby był temat. Czasem wychodzimy poza sztywne ramy znaczenia słowa "skandalista". Zapraszamy ludzi, którzy mają odwagę mówić i robić to, na co inni odwagi nie mają. W tym sensie wywołują skandale.

Ale skandal kojarzy się głównie negatywnie.

- Może też być wywołany w dobrej intencji. Na przykład Daniel Olbrychski opowiadał w studiu, jak wparował z szablą na wystawę i zniszczył zdjęcia swoje oraz innych aktorów w niemieckich mundurach. Wywołał skandal, żeby zaprotestować, żeby się o tym mówiło.

A czy zapraszanie ludzi o radykalnych poglądach nie jest dawaniem im okazji do szerzenia tych opinii? Np. ksiądz Dariusz Oko wygłaszał w studiu antygejowskie tyrady.

- Robię program dla widzów, nie tylko dla moich gości. Wierzę, że widzowie sami mogą wyciągnąć wnioski na temat bohaterów kolejnych odcinków. Gdybym poprosiła kilkadziesiąt osób, by każda z nich sporządziła listę tych, których nie powinnam zapraszać, to nikt nie mógłby wystąpić w moim programie. Dla jednych takim człowiekiem jest ksiądz Oko, dla innych Robert Biedroń. W Polsce wolimy odbierać prawo do głosu niż je dawać.

Czego nauczyły panią spotkania ze "skandalistami"?

- Cały czas się uczę, żeby się nie dać wyprowadzić z równowagi. Nie boję się jednak okazywać emocji, bo nie wydaje mi się, żeby moja rola polegała na słuchaniu rozmówców z kamienną twarzą. W trakcie rozmowy przysuwam się do gości, powodowana emocjami potrafię wstać, chociaż powinnam siedzieć w jednym miejscu, gdzie ustawione są światła i na które są skierowane kamery. Kiedy wstałam podczas rozmowy z Marianem Kowalskim, realizator w reżyserce krzyczał: "Jezu, wyszła ze światła, nie widać jej!". Marian Kowalski przyszedł, żeby się popisać, nie odpowiadał na pytania, a ja chciałam go skłonić, żeby zaczął to robić. W każdym razie jestem pewna, że moi goście jeszcze nieraz mnie zaskoczą.

I zaskakują? Mimo że raczej wiadomo, czego się po nich spodziewać? Mimo przygotowań?

- Przygotowuję się, ale nie mam listy pytań. Czasem planuję początek, ale w ostatniej chwili dzieje się coś takiego albo gość mówi do mnie w taki sposób, że zaczynam inaczej.

Na przykład Wojciech Cejrowski powiedział do pani protekcjonalnie "kotku"...

- Z Wojtkiem od prawie 20 lat łączy nas specyficzna przyjaźń. Może tak do mnie mówić, byle odpowiadał na pytania, a z paru się niestety wymigał. Zresztą programu z nim bałam się najbardziej, bo gdy dwie osoby świetnie się znają, to może być pułapka. Ale ten odcinek przyciągnął najwięcej widzów. Pewnie dlatego, że okazało się, że osoby o różnych poglądach, a mamy skrajnie inne opinie niemal w każdej kwestii, mogą i umieją ze sobą rozmawiać. W Polsce nauczyliśmy się przebywać w swoich środowiskach - tzw. lewacy z lewakami, prawacy z prawakami - i nie dopuszczamy do siebie ludzi o innych zapatrywaniach.

Ale takie spotkania mogą się skończyć awanturą - jak w jednym z wydań "Tak czy nie?", gdy narodowiec Artur Zawisza starł się z transseksualistką Rafalalą...

- Artur Zawisza zgodził się przyjść i wiedział, z kim usiądzie w studiu. Założeniem programu publicystycznego jest rozmowa, a on prowokował Rafalalę - chociaż chyba nie sądził, że obleje go wodą. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Nie pochwalam przemocy, ale trzeba się liczyć z konsekwencjami słów i czynów.

Tylko pani zachowała zimną krew.

- Instynktownie stanęłam między nimi. Kątem oka zobaczyłam kierownika planu, który jednym skokiem znalazł się blisko nas, tuż poza zasięgiem kamer. Gdyby sytuacja jeszcze się pogorszyła, był gotów wkroczyć. Na szczęście nie było to konieczne.

Znacznie częściej od rękoczynów w programach publicystycznych pojawia się przemoc słowna.

- Granice przesunęły się tak, że można powiedzieć wszystko. Jest zezwolenie na to, by obrażać, rzucać pomówienia bez żadnych konsekwencji. Tymczasem wolność słowa polega na tym, że owszem, można mówić, co się chce, ale trzeba brać za to odpowiedzialność.

W "Skandalistach" sporadycznie pojawiają się kobiety. Wywołują mniej skandali?

- To zależy od osobowości, nie od płci. Po prostu nie zaprosiłam jeszcze wszystkich kobiet, które powinny wystąpić w programie.

Na przykład?

- Krystyny Pawłowicz. Zapraszałam ją wielokrotnie, jednak ona ostatnio nie pojawia się w mediach. Nadal będę się starać, żeby przyszła i pokazała swoje dobre strony - bo wierzę, że je ma. Ale na razie jest tylko bardzo aktywna na Facebooku.

Właśnie - portale społecznościowe. Pani na Twitterze ma ponad 49 tys. wpisów!

- Rzeczywiście żyję z telefonem w ręku, bo media społecznościowe odgrywają dziś ważną rolę. Ale zdaję sobie sprawę, że nie są dla każdego: trzeba umieć się nimi posługiwać, być odpowiedzialnym za słowo, mieć coś do powiedzenia. I mieć grubą skórę, bo ludzie piszą w sieci straszne rzeczy.

To czego najgorszego dowiedziała się pani o sobie w internecie?

- Wszystkiego - że jestem faszystką, komunistką, k...wą. Te komentarze mnie nie bolą, bo nie przywiązuję do nich wagi. Jeśli czyjąś pierwszą czynnością o poranku jest ubliżanie komuś anonimowo w internecie, to problem ma autor takiego wpisu, a nie człowiek, którego chciał obrazić. Znamienne, że na ulicy albo w sklepie spotykam się tylko z sympatycznymi reakcjami.

W sieci promuje też pani wegetarianizm.

- Nie jem zwłok - i nie boję się o tym mówić. Namawiam wszystkich na wegetarianizm. Myślę, że wielu przekonałaby wizyta w rzeźni, gdzie przed śmiercią zwierzęta są traktowane potwornie.

Na Twitterze pisze pani, że lubi "konkrety, koty i kryminały".

- Mam trzy koty, a na kryminałach nauczyłam się czytać. Podkradałam je cioci z biblioteczki, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, o co w nich chodzi. Pierwsza książka, jaką przeczytałam w wieku chyba pięciu lat, to był kultowy, peerelowski kryminał "Czas zatrzymuje się dla umarłych" Artura Moreny.

Anna Bugajska


To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Agnieszka Gozdyra
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy