Adrian Sitaru: Zakazana miłość
"Nieprawi" to najnowszy film wielokrotnie nagradzanego rumuńskiego reżysera Adriana Sitaru. Produkcja, która była pokazywana między innymi na zeszłorocznym Berlinale, polską premierę miała podczas 16 MFF T-Mobile Nowe Horyzonty. Od 13 stycznia możemy oglądać ją w kinach.
"Każda rodzina ma swoje sekrety" - takim hasłem promowani są w Polsce "Nieprawi". Z pozoru błahe zdarzenie - wspólny obiad rodziny Anghelescou. Ojciec rodziny Victor (Adrian Titieni) rozprawia podczas posiłku o fizyce. W pewnym momencie najstarszy syn Cosma (Bogdan Albulescu) wspomina, że nazwisko ojca znalazło się na liście osób, które w czasach dyktatury donosiły na kobiety chcące dokonać aborcji. Nastrój raptownie się zmienia. Victor broni się, zwracając uwagę na to, że on jest faktycznie aborcji przeciwny, czemu bliźniacy Sasha (Alina Grigore) i Romi (Robi Urs) zawdzięczają życie, ponieważ matka chciała tę ciążę usunąć. Niewinne spotkanie kończy się prawdziwym rodzinnym "trzęsieniem ziemi". Kilka tygodni później okazuje się, że Sasha jest z Romim w ciąży...
Dlaczego nakręcił pan ten film?
Adrian Sitaru: - Chciałem zrobić film inny od moich poprzednich, z jak najmniejszą ingerencją autorską - zarówno w scenariusz, jak i reżyserię. Film, który miał być częściowo fabularny, a częściowo dokumentalny. A wiara i Narodowe Centrum Kinematografii zmusiły mnie do tego, by zrobić ten film bez odpowiedniego budżetu, praktycznie bez żadnych pieniędzy, tak jak w przypadku mojego pierwszego filmu fabularnego, "Hooked".
Czy od początku wiedział pan, co chce pokazać w "Nieprawych", czy też historia zmieniała się w trakcie kręcenia filmu?
- Reżyserując kierowałem się bardziej instynktem. W pewnym momencie wymyśliłem zakończenie, ostatnią scenę. Mieliśmy z nią jednak trudności w fazie montażu, gdyż ze względu na koncepcję dokumentalną sceny, nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego kąta. Pomysł nakręcenia filmu o zakazanej miłości zrodził się jednak już na samym początku, gdy Alina Grigore przyszła do mnie z historią, w której główni bohaterowie nazywają się Julie i Romi, co było jasnym odniesieniem do Romea i Juli.
Jak wyglądała pana współpraca z aktorami?
- Zbudowanie postaci było chyba najtrudniejszym zadaniem. Zajęło mi to ponad rok. Ale opłaciło się, gdyż podczas kręcenia filmu nie musiałem już niczego zmieniać. Postaci były tak dobrze zbudowane, a aktorzy tak świadomi tego, kim są, że już od pierwszego ujęcia potrafili idealnie wejść w role, tak, jak tego chciałem.
Jak przebiegało zdjęcia?
- Przyjąłem założenie, że w życiu nigdy nie otrzymujemy szansy na powtórne ujęcie, przez co film wygląda autentycznie, a także, że codziennie musimy realizować jakieś cele, małe lub duże. Co wieczór wysyłałem każdemu aktorowi maila, w którym określałem jego cel na następny dzień. I to wszystko. Wiedzieli, że mają zjawić się na planie o określonej godzinie i czekali na ekipę filmową, jakby byli prawdziwą rodziną, która zgodziła się na bycie filmowaną, tak jak w przypadku filmu dokumentalnego, gdzie obowiązują podobne uzgodnienia.
- Przez dwa tygodnie kręcenia filmu, aktorzy ani na chwilę nie wyszli ze swych ról. Tak naprawdę pracować nad postaciami zaczęli na długo przed początkiem zdjęć, dlatego trudno im było wyjść ze swych ról po ich zakończeniu. Pełna identyfikacja aktora z graną przez niego postacią, nawet jeśli trwa ona krótko, może wywołać stan podobny do schizofrenii. Nasz mózg chyba lubi takie zabawy. Może dlatego gry wideo, w których mamy do czynienia z wymyślonymi światami i sytuacjami, są tak popularne.
Jak wyglądał montaż, skoro film był improwizowany?
Nie nazwałbym tego improwizacją. Aktorzy nie improwizowali więcej niż przeciętny człowiek każdego dnia. Nawet robienie zakupów możemy nazwać improwizacją, ponieważ dopiero w sklepie artykułujemy naszą prośbę i dostosowujemy się do tego, co mówi sprzedawca... Tak wygląda całe nasze życie. Montaż był trudny, ponieważ można było go wykonać na wiele różnych sposobów. Powiedziałem Mircea Olteanu: "Masz tutaj około 25 godzin materiału nakręconego przez dwie kamery przez dwa tygodnie. Nie dam ci scenariusza, bo go nie mam. Nie powiem ci, o czym ma być film, bo sam nie do końca wiem, a nie chcę ci niczego narzucać, podobnie jak aktorom i operatorowi. Zobacz to, zmontuj, a potem porozmawiamy".
Czy "Nieprawi" różnią się od pana trzech wcześniejszych filmów pod względem stylu?
- Zdecydowanie tak. Chciałem po prostu zrobić inny film. Brak ingerencji w scenariusz i reżyserię, nie narzucanie bohaterom własnej wizji życia, jak w przypadku klasycznego autorskiego scenariusza, widać w całym filmie.
"Nieprawi" dotykają kwestii moralnych. Czy jest to zatem film o charakterze moralizującym?
- Mam nadzieję, że nie. Film rzeczywiście porusza problem moralności, ale także prawa - tego, co jest zgodne z prawem, a co nie. Miałem na myśli jedynie własne uprzedzenia, dwulicowość własną oraz innych, w stosunku do dyskryminacji, której nie znosimy, chociaż ciągle podkreślamy swą wyższość nad zwierzętami. Nie mam gotowych odpowiedzi, a jedynie dylematy, z którymi chciałbym podzielić się z innymi ludźmi.
Jakie reakcje, czy też refleksje, chciałby pan wywołać swym filmem u publiczności ?
- Chciałbym, aby publiczność mojego filmu zastanowiła się nad tym, czym jest miłość w sytuacjach skrajnych. Mam tu na myśli prawdziwą miłość. Co znaczy zabronić komuś czegoś, albo, co najgorsze, odmówić komuś prawa do życia? Czym się kierujemy? Kto nam daje prawo do decydowania za innych? I nie przyjmuję tutaj perspektywy religijnej: to by wiele uprościło.