Adam Woronowicz: Hubert, jaki jest, każdy widzi
- Zadedykowałbym ten film wszystkim tatusiom - mówi Adam Woronowicz, który w nowym filmie Marcina Krzyształowicza "Pani z przedszkola" wciela się w postać ojca narratora obrazu. W rozmowie z Tomaszem Bielenia aktor opowiedział o "skoku na główkę", jakim było przyjęcie roli Huberta Myśliwskiego, małżeńskiej współpracy z Agatą Kuleszą oraz o... swędzeniu pewnego intymnego miejsca.
Coś pana ciągnie w tym roku do Krakowa. Jedyne filmy w kinie w 2014 roku z pana udziałem realizowane były właśnie w tym mieście. Najpierw "Pod Mocnym Aniołem", teraz "Pani z przedszkola"...
Adam Woronowicz: - Kraków jakoś na topie jest ostatnio. Co produkcja, to właśnie tutaj.
To pana pierwsza współpraca z Marcinem Krzyształowiczem. Było jak zwykle? Najpierw agent podesłał scenariusz?
- Zaczęło się oczywiście od lektury scenariusza. Wydawał mi się niezwykle zaskakujący. Znając poprzedni film Marcina - "Obławę" , nagle trafiam na tak odmienny tekst. To był dla mnie spory szok. Nie wiem, może Marcin trzyma kogoś o chlebie i wodzie w piwnicy, kto mu to wszystko pisze... Sam mi później mówił, że ten tekst powstał pod wpływem impulsu, szkic całości napisał w trakcie jednej nocy.
Od razu się pan zgodził?
- Zagrałem tę rolę po wielu perypetiach i wielu obsadowych roszadach... To jest może niezbyt dobre w tym zawodzie, ale ja należę do aktorów, którzy nie biją się o role. Nie wydzwaniam, nie naciskam, nie klęczę u drzwi. Wyznaje zasadę, że jak coś ma mi się trafić, to mi się trafi, a jak nie - to nie, trudno. Był taki moment, że... zwyczajnie miałem nie grać w tym filmie. Nagle się wszystko odwróciło, wywracając przy okazji moje życie do góry nogami.
- Przyznam, że w pierwotnej wersji obsadowej miałem trochę inaczej w tym filmie zafunkcjonować, a tu nagle Hubert Myśliwski, ojciec głównego bohatera. Cóż, to był skok na główkę, bo już pierwszego dnia zdjęciowego kręciliśmy scenę, w której chłopiec się topi. Nie było co kalkulować w tej postaci, nie miało to sensu. Hubert, jaki jest, każdy widzi.
Dla aktora to musi być chyba podwójna radość. Raz, że pełnokrwista rola komediowa, dwa - cofamy się kilkadziesiąt lat wstecz, więc można "podegrać" kostiumem i charakteryzacją. Zacznę od wąsów. Prawdziwe?
- Oczywiście, zapuszczone specjalnie na potrzeby roli. Cofnąłem się w tym filmie do czasu, w którym mój tata był w moim wieku. Ja w ogóle zadedykowałbym ten film wszystkim tatusiom. Różnie z nimi bywało i bywa, ale rodziców się przecież nie wybiera. Hubert Myśliwski jest dość specyficzną osobą. Jeżeli scharakteryzowałbym jego osobowość jako pokręconą, to byłoby to oczywiście delikatne nazwanie rzeczy po imieniu. Zamknięty w świecie modeli latających, otwarty w kwestiach relacji damsko-męskich. Tragikomiczna postać, prawda? Czasem śmieszna do bólu, innym razem śmiertelnie poważna. Starałem się oddać tę niejednoznaczność, Marcin pozwalał nam na improwizację. Zależało mi jednak na tym, żeby widz odebrał tego bohatera serio.
Powiedział pan, że "Pani z przedszkola" to film dla ojców, reżyser zadedykował go mamie. W jednej z wypowiedzi Marcina Krzyształowicza, pochodzącej chyba jeszcze sprzed okresu rozpoczęcia zdjęć, natknąłem się na zdanie, że dla reżysera najważniejszym bohaterem historii jest właśnie Hubert Myśliwski, że to z nim się utożsamia.
- Trochę sobie z Marcinem poopowiadaliśmy o własnych ojcach. Konkluzja? Zawsze wydaje ci się, że za mało czasu spędziłeś w dzieciństwie z własnym tatą. Że ten ojciec częściej bywał w twoim życiu niż był. Delegacje, sympozja, sprawy zawodowe. Ciągle był w drodze, tylko wpadał i wypadał. U mnie teraz jest podobnie. Też mam syna, a z racji wykonywanego zawodu często zdarza się, że właśnie "wpadam i wypadam", więc w pewien sposób powielam ten rodzinny schemat.
Zagrał pan w tym filmie właściwie podwójną rolę, bo obok postaci Huberta Myśliwskiego, czyli ojca narratora "Pani z przedszkola", wcielił się pan również w komiksowego superbohatera - porucznika Kunę. To już zabawa z niezapomnianą postacią Żbika.
- No tak, Żbik nie miał wąsów, miał też więcej włosów. To była wielka frajda - zmierzenie się z tą przerysowaną konwencją. Na potrzeby filmu pan Polch, autor ilustracji komiksów o kapitanie Żbiku, specjalnie narysował mini-scenkę, którą możemy oglądać w "Pani z przedszkola". Nie lada gratka dla miłośników serii.
Przykład porucznika Kuny, którego postać jest trawestacją komiksowego pierwowzoru Żbika, wyznacza nam poziom poczucia humoru "Pani z przedszkola". Świat, który pokazuje nam Marcin Krzyształowicz, to jest żartobliwy, ale jednak współczesny komentarz do tej rzeczywistości PRL-u. Nie powie mi pan przecież, że 40 lat temu istniały w Polsce kluby swingerskie, albo że kobiety nosiły kolczyki w miejscach intymnych...
- Marcin nieustannie puszcza tu oko w kierunku widza. Jakie kluby swingerskie w latach 70.?! Jeśli zaś chodzi o kolczyki... Moja wiedza na ten temat jest dość ograniczona, jeśli nie żadna. Wiem jednak, że to przejaw poczucia humoru Marcina; tak opowiedzieć o PRL-u, żeby przełamać choć trochę ten schemat, w jakim przedstawia się zazwyczaj na ekranie tamten okres.
Z Agatą Kuleszą stworzył już pan wcześniej ekranowe małżeństwo, byliście mężem i żoną w "Miłości" Sławomira Fabickiego. Tu jednak mogliście bardziej zaszaleć.
- Fajnie nam się razem pracowało. Z dużym sentymentem myślę o tym okresie. Każdy dzień był dla nas rodzajem przygody. Niby wiedzieliśmy, co znajduje się w scenariuszu, ale np. propozycje Michała Englerta [autor zdjęć do "Pani z przedszkola" - przyp. red.] dotyczące rozegrania niektórych scen, utrzymywały nas w ciągłej czujności i gotowości. Weźmy kuchenną rozmowę: "Wiesz z kim się spotykasz? Przecież to jest lesbijka" - początkowo ten dialog miał zostać rozmontowany, ale ostatecznie oglądamy go w jednym ujęciu.
Bardzo mi się podobała spora dawka erotycznej dosłowności między ekranowymi małżonkami.
- Tego nie było aż tak dużo, ale oczywiście użyte z całą dosadnością języka. No tak, jest mowa o swędzeniu pewnego miejsca, ale to był według mnie sposób mojego bohatera na powiedzenie swojej żonie "kocham cię". Fajne były te dialogi. Nawet w jednej z końcowych scen, kiedy Hubert umiera, nie może sobie odpuścić i nie zadać tego fundamentalnego pytania, czy swędzi...
Kończy pan rok premierą "Pani z przedszkola", następny zaczyna kolejnym filmem - kinową adaptacją sztuki Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Obejrzałem zwiastun i wiem jedno: to nie będzie Teatr Telewizji...
- Stanięcie przed kamerą po tylu zagranych spektaklach było naprawdę odświeżające. Oczywiście, wiesz generalnie, co masz zagrać. Teraz jest tylko pytanie o to, jak to pokazać. Ale chyba się udało, film premierowo pokazywany był we Wrocławiu na Nowych Horyzontach, reakcja widowni była fantastyczna. Ludzie opowiadali, że mimo znajomości tekstu Masłowskiej, odkryli w tej kinowej adaptacji nową jakość. Nawet na mnie, osobie, która zagrał ten spektakl ponad 130 razy, zrobiło to niemałe wrażenie.
W 2015 roku zobaczymy jeszcze pana w "Czerwonym pająku" Marcina Koszałki...
- i znowu Kraków...
Sam pan widzi. Ale ja się chciałem zapytać o najświeższe obsadowe wieści.
- Są. Bardzo się z nich cieszę. Ciekawe rzeczy, ale niestety nie mogę nic zdradzić, póki nie będę pewny na 100 procent. Cieszy mnie, że moje pokolenie dochodzi do głosu w polskim kinie. Pojawiają się fajne scenariusze, ludzie zaczęli chodzić do kina na polskie filmy, skończył się okres kina lektur szkolnych... Jak to mówiła moja babcia; "Dzieci, żeby tylko wojny nie było, to wszystko będzie dobrze".
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!