Adam Driver: To sprawa życia i śmierci

Adam Driver /Tommaso Boddi /Getty Images

To jedno z najgorętszych nazwisk w Hollywood. Na koncie ma dwie oscarowe nominacje i nagrodę dla najlepszego aktora weneckiego festiwalu. Zanim jednak Adamowi Driverowi przyszło wcielić się w role Kylo Rena w "Gwiezdnych wojnach", Patersona u Jima Jarmuscha czy ojca Francisco Garupe u Martina Scorsese, przeszedł długą i wcale nie tak oczywistą drogę. Wychował się w robotniczym stanie Indiana, służył w amerykańskiej jednostce Marines, studiował na Uniwersytecie w Indianapolis, by w końcu trafić do znanej szkoły aktorskiej Julliard. 30 grudnia na ekrany polskich film wejdzie nowy film legendarnego amerykańskiego reżysera Michaela Manna "Ferrari", w którym artysta wcielił się w tytułową rolę. O pierwszym samochodzie, robotniczym zapleczu, samotności na planie i tym, co go wkurza z Adamem Driverem rozmawiał Kuba Armata.

Kuba Armata: Wcielasz się w główną rolę w filmie "Ferrari", który poświęcony jest motoryzacyjnej ikonie. Nie mogę zatem nie zapytać, jaki był twój pierwszy samochód?

Adam Driver: - Pierwszy był ford mustang z 1980 roku w wersji foxbody, czyli tej nieco mniej efektownej niż klasyczna. Choć dzisiaj na przykład podoba mi się znacznie bardziej. Kupiłem ten samochód od mojego ojczyma, a on z kolei od starszej kobiety, która praktycznie w ogóle go nie używała. Był zatem w idealnym stanie, na liczniku miał tylko pięćdziesiąt tysięcy mil. Pamiętam, że zapłaciłem za niego dokładnie tysiąc dolarów. Byłem wtedy młody i nie rozumiałem wielu rzeczy, dlatego z dzisiejszej perspektywy uważam, że kompletnie zniszczyłem ten samochód. Wymieniłem w nim kilka oryginalnych części na nowe, wstawiłem odtwarzacz CD. Pozbawiłem go duszy.

Reklama

Na planie "Ferrari" towarzyszył ci m.in. Patrick Dempsey, który w przeszłości był zawodowym rajdowcem. Dzielisz z nim tę fascynację?

- Patricka poznałem dopiero na planie, ale wiedziałem, że w przeszłości ścigał się profesjonalnie. Ja co prawda zawsze lubiłem samochody, ale miałem poczucie, że za bardzo mnie na nie nie stać. Dzisiaj natomiast mieszkam na nowojorskim Brooklynie, a to raczej nie jest odpowiednie miejsce, żeby mieć garaż pełen samochodów. Zresztą nawet bym tego nie chciał. W Indianie, gdzie się wychowałem, samochody są bardzo istotną częścią kultury i codziennego życia. Chodzi o poczucie wolności oraz niezależności. Przypomniało mi się to podczas pracy nad tym filmem. Jazda samochodem wyścigowym jest w tym sensie wyjątkowa. Musisz być niesamowicie skupiony przez cały czas, bo inaczej łatwo o wypadek. Te maszyny to prawdziwe motoryzacyjne bestie.

Co najbardziej zafascynowało cię w historii Enzo Ferrariego?

- Trudno wymienić chyba tylko jedną rzecz, było ich tak naprawdę sporo. Mam wrażenie, że podłożem wielu zachowań mojego bohatera była jakaś forma smutku. Podobała mi się dynamika w jego relacjach z kobietami, z których każda była zupełnie inna. Enzo Ferrari był dla mnie jak kaczka. Na pozór bardzo spokojny, emanujący sprawczością i autorytetem, podczas gdy w środku emocje aż w nim buzowały. Sporym wyzwaniem dla mnie było zagranie kogoś tak innego, pochodzącego w dodatku z zupełnie odmiennego kręgu kulturowego. Choć mieliśmy też kilka wspólnych rzeczy, jak chociażby pochodzenie z klasy robotniczej.

Jak to było w twoim wypadku?

- Dorastałem w Indianie, w mocno robotniczym środowisku. Mój ojczym zajmował się obróbką metalu. Samochody interesowały mnie od wczesnej młodości, ale nie miałem na nie pieniędzy. Co dopiero mówić o Ferrari, które stanowi przecież synonim luksusu. Ludzie należący do elity często podejrzliwie patrzą na tych, którym się powiodło, ale wywodzą się z niższej klasy. Tak ten świat jest skonstruowany. Enzo Ferrari był człowiekiem, który sam siebie stworzył, był takim self-made manem. To mnie w nim fascynowało. Ale i poniekąd onieśmielało, bo granie kogoś, kto postrzegany jest w swoim kraju jak ikona, a to jego przypadek, nie jest łatwe. Zwłaszcza gdy robisz to w miejscu, gdzie ta osoba spędziła całe życie, a tak było z planem zdjęciowym "Ferrari". Enzo świetnie czuł się w tej okolicy, więc nie miał specjalnie potrzeby, by nadmiernie się stamtąd ruszać. Prowadził dość rutynowe życie. Szedł do baru, restauracji, fabryki, wracał do domu. Pracował nad czymś kreatywnym, będąc otoczonym przez ludzi, a jednocześnie sprawiał wrażenie całkowicie wyizolowanego. Przypomina mi to pracę przy filmach. Niby jesteś na planie, gdzie towarzyszy ci multum ludzi, ale na swój sposób jesteś w tym sam. To dość osobliwe doświadczenie.

Wspomniałeś o elicie i ludziach, którym się udało, a sam teraz należysz do tego grona. Jakie to uczucie i czy czasem zastanawia cię, jak to wszystko się w twoim życiu potoczyło?

- Na pewno, zwłaszcza że większość osób w mojej rodzinie nigdy nie miało okazji wyjechać dalej niż poza granice Stanów Zjednoczonych. A ja jestem na festiwalu w Wenecji, piję kawę, rozmawiam z tobą. Samo bycie aktorem, z perspektywy osoby z robotniczego środowiska, gdzieś z samego środka Ameryki, wydawać się może czymś trudno osiągalnym. A zarabianie w ten sposób na życie jest cudem samym w sobie. Co więcej, przebywanie wśród ludzi, których podziwiałeś czy którzy stanowią dla ciebie inspirację, jest wręcz surrealistyczne. Wydaje mi się, że taka refleksja, przypomnienie sobie, jak to kiedyś wyglądało, od czasu do czasu naprawdę się przydaje i pozwala spojrzeć na to wszystko, co dzieje się teraz z dystansem. 

Zakładam, że jako bardzo popularny w Hollywood aktor dostajesz dzisiaj całą masę scenariuszy. Bywasz wybredny, twoje nastawienie się zmienia?

- Początkujący aktorzy grają w czym tylko się da. A przynajmniej tak było w moim przypadku, bo miałem poczucie, że moja przygoda z tym zawodem wcale nie musi trwać długo. Kiedy wszystko zaczęło się rozwijać, po trzydziestce, pojawiło się nagle dużo nowych możliwości. W końcu jednak przychodzi moment, w którym czujesz się coraz bardziej zmęczony i chcesz spędzić więcej czasu z żoną i dziećmi. Wtedy z kolei pojawia się rodzaj presji na to, by dany projekt naprawdę był wart tego, aby spędzić przy nim trochę czasu, a tym samym wyjechać z dala od rodziny. Traktuję to trochę jak sprawę życia i śmierci. To, co robię, musi być naprawdę dobre, bo inaczej marnujemy wszystkim czas. Mam zbyt duży szacunek do publiczności, która decyduje się oddać nam dwie godziny swojego życia. Dlatego staram się robić wszystko, by było to tego warte. Sam jako widz jestem cholernie wkurzony, kiedy oglądam jakiś film i towarzyszy mi poczucie, że zmarnowałem czas.

Często ci się to zdarza?

- Muszę przyznać, że trochę irytują mnie ostatnio hollywoodzkie filmy. Oczywiście nie wszystkie, ale mam wrażenie, że często o ich finalnym kształcie decydują nie ci, co trzeba. Ta złość wynika z faktu, że uwielbiam hollywoodzkie kino z lat 70., gdzie zwracano uwagę nie tylko na to, ile te filmy zarobią, ale i na warstwę artystyczną. Czasami czuję się oszukany, kiedy wydaję czternaście dolarów na bilet i mam wrażenie, że zmarnowano mój czas. Albo jako widz nie jestem traktowany serio, bo twórcy uznali, że publiczność nie jest wystarczająco inteligentna, by zrozumieć jakąś dwuznaczność, i wszystko zostało podane na tacy. To doprowadza mnie do szału!

Michael Mann opowiadał, że przed wenecką premierą "Ferrari" pokazał film swojemu znajomemu, włoskiemu szefowi kuchni z San Francisco, i ten zapytał, jak się nazywa ten włoski aktor, który zagrał Enzo Ferrariego. Czy po tej roli, a wcześniej tym, jak wcieliłeś się w postać Maurizio Gucciego w filmie Ridleya Scotta, czujesz się już trochę Włochem?

- Miło to słyszeć, bo to chyba taki poziom wejścia w odgrywaną rolę, do jakiego jako aktor zawsze dążyłem. Jeśli zatem ktoś ma jakieś pytania związane z włoską kulturą, to dzisiaj pewnie będę mógł odpowiedzieć na nie w pełniejszy sposób niż spora część rodowitych Włochów (śmiech). A tak zupełnie poważnie, to trochę przypadek, bo w obu tych sytuacjach o tych postaciach i kraju, z jakiego pochodzą, myślałem w drugiej kolejności. Najważniejszym impulsem do zaangażowania się zarówno w filmach "Dom Gucci" (2021), jak i "Ferrari" (2023) były osoby legendarnych reżyserów. Chęć współpracy z Ridleyem Scottem i Michaelem Mannem okazywała się najważniejsza. A że oba te filmy kręciliśmy akurat na Półwyspie Apenińskim - tak się akurat złożyło.

Czyli kiedy dostaje się propozycję od Ridleya Scotta czy Michaela Manna, nie można powiedzieć "nie"?

- Coś w ten deseń. Choć z drugiej strony, gdybym nie odnalazł niczego interesującego mnie w tych historiach, pewnie bym odpuścił. Nie chciałbym pracować przy filmie tylko dlatego, że jest to produkcja Michaela Manna, bo pewnie obaj byśmy się wtedy męczyli. Tak naprawdę do dzisiaj nie wiem, dlaczego Michael skontaktował się ze mną w sprawie tej roli, ale jestem mu za to wdzięczny. Kiedy przeczytałem scenariusz, nie miałem jeszcze skrystalizowanego pomysłu na tę rolę, ale wiedziałem, że przyjdzie to w procesie i współpracy z Michaelem.

To jeden z najważniejszych amerykańskich reżyserów ostatnich kilku dekad, twórca kilku filmowych legend, jak na przykład "Gorączka" (1995) czy "Ostatni Mohikanin" (1992). Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z jego filmami?

- Kiedy byłem nastolatkiem. "Gorączka" była chyba jego pierwszym filmem, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, że oglądałem go jeszcze na kasecie VHS z lokalnej wypożyczalni wideo. Później był "Ostatni Mohikanin", "Czerwony smok" (1986) i dalej już poszło. Chociaż, wiesz co? Jeszcze wcześniej był chyba serial "Miami Vice", którego mój tata był wielkim fanem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że stoi za tym Michael, a to odcisnęło piętno na moim życiu. Ojciec był też wielkim fanem Dona Johnsona, zatem ubieraliśmy się w T-shirty, sportowe kurtki i tak dalej.

Gdybyś z całej filmografii Michaela Manna mógł wybrać jedną rolę, w którą chciałbyś się wcielić, jaka by to była?

- Nie ma takiej roli, bo wszyscy ci, którzy grają w jego filmach, są optymalnymi wyborami. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł zastąpić Ala Pacino w "Gorączce" albo Russella Crowe’a czy Christophera Plummera w "Informatorze" (1999). Po prostu się nie da. Byłbym zachwycony, gdybym w ogóle mógł pojawić się w którymś z jego wcześniejszych filmów nawet jako postać z tła. Na przykład jako ten, który zostaje trafiony strzałą w "Ostatnim Mohikaninie" (śmiech). Obsady filmów Michaela Manna są niesamowite i także dlatego te produkcje są dla mnie arcydziełami.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Adam Driver | Ferrari (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama