Zbigniew Zamachowski lubi debiutantów
Zbigniew Zamachowski opowiada o pracy nad "Jackiem Strongiem" oraz o miłości do czeskiego kina i muzyki.
Zagrał pan w filmie o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim, postaci budzącej kontrowersje.
Zbigniew Zamachowski: - Dla mnie nie jest kontrowersyjny. To, że żyjemy w wolnym świecie, jest także jego zasługą. Był wyjątkowym, odważnym człowiekiem, który porwał się na poniekąd prywatną wojnę z systemem totalitarnym.
W filmie pieczołowicie zrekonstruowano rzeczywistość z lat 60., 70. i 80.
- Zawsze dziwnie się czuję, kiedy kręcimy filmy o czasach, które pamiętam - takie jak "Jack Strong", "Popiełuszko" albo "Wałęsa". Wracam w nich do świata, którego nie wspominam najlepiej. Na planie "Jacka Stronga" wbijałem się w mundur oficera kontrwywiadu LWP i grałem pułkownika Genderę. Kiedy kręciliśmy scenę wizyty delegacji radzieckiej, a z limuzyn Czajek wysiedli faceci w radzieckich mundurach, przeszedł mnie dreszcz. Nie mnie jednego zresztą.
Na planie "Jacka Stronga" po raz kolejny spotkał się pan z reżyserem Władysławem Pasikowskim. Jak wam się razem pracuje?
- Władek jest lojalnym, mądrym i bardzo rzeczowym facetem. A krótka, konkretna informacja jest dla aktora dużo cenniejsza niż godziny dywagacji. Pod tym względem Władek bardzo mi przypomina równie komunikatywnego i lapidarnego Krzysztofa Kieślowskiego, u którego zagrałem w "Trzech kolorach. Białym".
Ostatnie filmy Pasikowskiego, "Pokłosie" i "Jack Strong", wywołały spory dotyczące naszej historii. Co pan o nich myśli?
- Grając w takich filmach, mam wrażenie, że żyję. Nawet jeśli naszej pracy towarzyszą protesty i dyskusje, dla mnie najistotniejsze jest, że robimy coś ważnego. "Jacka Stronga" obejrzało w kinach ponad milion widzów. To świadczy o tym, jak ten film był potrzebny.
Ale nie stroni pan od lżejszych produkcji. Ostatnio wystąpił pan w komedii "Kochanie, chyba cię zabiłem".
- W końcu kino nie jest tylko od tego, żeby poruszać ważne kwestie! A "Kochanie..." nie jest mniej ważnym filmem w moim dorobku: musiałem się do niego przygotować, znaleźć wspólny język z debiutującym reżyserem Kubą Nieścierowem i początkującym operatorem, a całość nakręcić w krótkim czasie. Mimo trudności ten film nam się udał.
"Ostatni walc" innego debiutanta, Macieja Kawalskiego, z panem w roli głównej był prezentowany w Cannes.
- I podobno został tam bardzo życzliwie przyjęty. Są więc szanse na dofinansowanie pełnometrażowej wersji filmu, a z tą myślą nakręciliśmy piętnastominutowy "Ostatni walc".
Niedawno skończył pan zdjęcia do "Bogów" o profesorze Relidze. Wyspecjalizował się pan w filmach na podstawie prawdziwych historii?
- Gdyby to zależało tylko ode mnie... Ale w moim zawodzie muszę się podejmować różnych zadań. Teraz będę grał w filmie czeskim, "Droga do Rzymu" Tomasza Mielnika, a uwielbiam czeskie kino. Do tego stopnia, że zgodziłem się wystąpić w tej produkcji, zanim skończyłem czytać scenariusz! Moja rola jest nieduża, ale będę musiał grać po czesku...
Czy muzyka nadal pełni tak ważną rolę w pana życiu?
- Od muzyki zaczynałem. Zanim zostałem aktorem, chciałem być piosenkarzem. W 1980 roku w "Debiutach" w Opolu zauważył mnie reżyser Krzysztof Rogulski. Po maturze zagrałem w jego "Wielkiej majówce", a dopiero potem zdałem do szkoły aktorskiej. Cały czas jednak śpiewam i od prawie 20 lat jestem wykładowcą interpretacji piosenki w Akademii Teatralnej w Warszawie. Mam nadzieję, że muzyka mnie nie zostawi, bo ja jej porzucić nie zamierzam!
Rozmawiała Anna Bugajska.
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!