Wojciech Smarzowski: Prowokacja przy użyciu kamery
"Siekierą i kamerą" - tak Wojciech Smarzowski nazywa sposób, w jaki realizuje filmy. - Sztuka zawsze musi być prowokacją - czy to obyczajową, czy emocjonalną, czy intelektualną. Inaczej nie ma po co wyciągać kamery z samochodu. Jeżeli film nie zmusza do refleksji czy debaty, to po co go robić? - pyta retorycznie obchodzący 60. urodziny reżyser. Przedstawiamy pięć filmów Smarzowskiego, które wywołały najwięcej kontrowersji.
"'Wesele' to realistyczna komedia tragiczna. Opowieść o miłości i o pieniądzach. A właściwie o miłości do pieniędzy" - mówił o swym debiutanckim obrazie Wojciech Smarzowski.
Przypomnijmy w skrócie zarys fabuły. Wiesiek Wojnar (Marian Dziędziel) - zamożny mieszkaniec małego miasteczka, urządza ciężarnej córce Kasi wystawne wesele. Zgodnie z "polską tradycją" impreza przybiera charakter pokazowy. Kiedy zabawa rozkręca się na całego, panna młoda (Tamara Arciuch) dostrzega wśród gości weselnych kamerzystę, swojego byłego chłopaka (Maciej Stuhr), którego nadal kocha. Wcześniej ustalony scenariusz wesela zaczyna wymykać się spod kontroli ojca. Chęć pokazania się przez gospodarza z jak najlepszej strony doprowadza do katastrofy.
Niebagatelną rolę, jak we wszystkich filmach Smarzowskiego, odegrały tu procenty. "Lejący się strumieniami alkohol odziera z masek, obnaża prawdziwą naturę: eleganccy goście stają się coraz bardziej prostaccy, pazerni, pozbawieni zasad. 'Królewski szczep piastowy', który pod koniec wesela pijackimi głosami ryczy wspólnie 'Rotę', budzi przed wszystkim zażenowanie i wstyd. Ale 'to Polska właśnie'. Nieuniknione odwołania do 'Wesela' Stanisława Wyspiańskiego służą głównie pokazaniu, że po stu latach w sumie niewiele zmieniło się w społecznym pejzażu" - czytamy w Internetowej Bazie Filmu Polskiego.
W rozmowie z Interią tuż po premierze filmu Smarzowski przyznawał, że tu "chodzi o sprawę narodową". - Upraszczając: dla Wyspiańskiego ważne było odzyskanie niepodległości, a teraz mamy tę upragnioną wolność, tylko nie mamy wartości i zasad. I taka była moja idea. I dlatego zostałem przy tym, żeby film nazwać "Wesele" - mówił reżyser, dodając jednocześnie, że Wyspiański nie był tu punktem wyjścia.
Walory filmu doceniło jury Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie "Wesele" uhonorowano Nagrodą Specjalną Jury, nagrodą za pierwszoplanową rolę męską (dla Mariana Dziędziela), Nagrodą Stowarzyszenia Filmowców Polskich i Nagrodą Prezesa Zarządu TVP.
Wstrząs, szok, katharsis - takie określenia towarzyszyły premierze kolejnego filmu Smarzowskiego - "Domu złego". "To jeden z najważniejszych filmów dekady nie tylko dlatego, że jest świetnie skonstruowany, ale z powodu egzorcyzmu odprawionego na wciąż żywej tkance stanu wojennego" - pisał po premierze obrazu recenzent Interii.
"Dom zły" opowiada historię o prowadzonym w 1982 r. milicyjnym śledztwie w sprawie brutalnego morderstwa popełnionego kilka lat wcześniej w jednej z chałup w odległym zakątku Bieszczad. Ciąg dramatycznych zdarzeń rozpoczyna się, gdy zatrudniony w pobliskim PGR zootechnik Edward Środoń trafia do domu małżeństwa Dziabasów. Zakrapiane alkoholem spotkanie kończy się tragedią.
W "Domu złym" zobaczymy twarze znane z wcześniejszego filmu reżysera "Wesele". Jest Lech Dyblik, jest Bartłomiej Topa, wreszcie - najważniejszy aktor tego filmu - Marian Dziędziel. Mimo że jego Dziabas nie jest centralną postacią tej historii (pozostaje nim Środoń, grany przez Arkadiusza Jakubika) to jednak jego rola odciska swym złowieszczym ciężarem piętno na całym filmie. - To właśnie u Smarzowskiego Dziędziel stworzył swe największe kinowe role, a jego Dziabas w "Domu złym" w swej diabelskiej upiorności bije na głowę nawet Wojnara z "Wesela" - pisał Tomasz Bielenia w recenzji filmu.
"Niełatwy w odbiorze, ale niewątpliwie wybitny" - to opinia krytyki o nowym filmie Wojciecha Smarzowskiego. "Smarzowski ukazał rzeczywistość stanu wojennego z szokującym naturalizmem. Zobaczyliśmy zapomniany świat PGR-ów, bezrobocia, biedy, pijaństwa" - ocenił krytyk Andrzej Bukowiecki.
"Dom zły" uhonorowano Złotymi Taśmami - nagrodą, przyznawaną przez polskich krytyków filmowych. Smarzowski przyznał, że w tym filmie najbardziej może podobać się to, "że on nie jest do podobania". Filmoznawca prof. Andrzej Werner przyznał w komentarzu, że gdy krytycy naradzali się, za jaki polski obraz przyznać nagrodę, "Dom zły" "budził kontrowersje". "Nie było wątpliwości, że jest to film wspaniale zrobiony, bogaty jako wizja. Jednak stopień kondensacji zła oraz chęci dostrzeżenia tego zła był w nim tak duży, że niekiedy budził opory" - opowiadał profesor.
Akcja kolejnego ważnego filmu Samrzowskiego - "Róży" - rozgrywa się latem 1945 roku. Tadeusz (Marcin Dorociński), były żołnierz AK, któremu wojna zabrała wszystko i niczego nie oszczędziła, wędruje przez Mazury. Dociera do wdowy po niemieckim żołnierzu, którego śmierci był świadkiem. Mieszkająca sama w dużym gospodarstwie Róża (Agata Kulesza) przyjmuje Tadeusza chłodno, pozwala przenocować. Tadeusz odwdzięcza się za gościnę pomocą w obejściu. Róża, choć się do tego nie przyznaje, potrzebuje czegoś więcej - przede wszystkim ochrony przed szabrownikami, którzy nachodzą jej gospodarstwo. Stopniowo Tadeusz poznaje przyczyny jej samotności... Na tle krajobrazu wyniszczonego przez wojnę, gdzie nadzieja stała się narzędziem propagandy, między dwojgiem ludzi z odległych światów rodzi się miłość...
Opowiadana w "Róży" historia nie byłaby tak poruszająca, gdyby nie kontekst, w jakim została umieszczona. Akcja filmu rozgrywa się na przełomie 1945 i 1946 roku na Mazurach. Na Ziemiach Odzyskanych, ale ukazanych inaczej niż choćby w trylogii zabużańskiej Sylwestra Chęcińskiego i Andrzeja Mularczyka, która w świadomości polskiego widza utrwaliła się jako archetypiczny obraz tego miejsca w tamtym okresie. W ujęciu Smarzowskiego to czas nie tyle budowania nowej rzeczywistości, ile walki o przetrwanie. Czas trudny i bolesny, obnażający prawdę o systemie, w którym przyjdzie Polakom żyć przez najbliższe pół wieku.
"Róża" oferuje widzowi niewyeksploatowaną na polskich ekranach perspektywę na historię Polski. Już sam rejon nie przypomina sielankowej Doliny Issy, ani Wileńszczyzny Konwickiego z "Kroniki wypadków miłosnych", jednak to uczynienie tytułową bohaterką filmu przedstawicielki odrębnej etnicznie społeczności, na której skupia się agresja (symboliczna bądź rzeczywista) wszystkich rywalizujących stron jest prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Polska, jaką chciałby widzieć Tadeusz jest projektem dobrowolnie zrzeszonych małych ojczyzn, zróżnicowaną etnicznie unią, nie państwowością wpychaną do gardła i dopychaną kijem. W czasie, kiedy historia Polski opowiadana jest głównie z perspektywy Warszawy, "Róża" jest doskonałym łącznikiem pomiędzy jej oficjalną wersją, a wariantami lokalnymi - pisał w recenzji dla Interii Stanisław Liguziński.
"Chciałbym, żeby 'Róża; była głosem w sprawie postrzegania i akceptowania różnic mniejszości narodowych, kulturowych, religijnych i etnicznych. Ale przede wszystkim - powtórzę - 'Róża' jest filmem o miłości. Miłości na gruzach. Miłości w czasach nieludzkich" - przekonywał reżyser.
O dodawał, że o tym, że to jest "brutalny film", dowiedział sie od widzów na festiwalu w Gdyni. "Naturalizm jest moją bazą. On powoduje, że tak, a nie inaczej opowiadam tę historię. Natomiast uważam, że na tle tych kilku drastycznych scen, uczucie Róży i Tadeusza wygląda zupełnie inaczej. Lepiej i bardziej interesująco" - twierdzi reżyser.
Film nagrodzono aż siedmioma Orłami, w tym najważniejszym - dla najlepszego filmu roku.
"Ten film jest zrobiony po to, aby pamiętać, nie po to, żeby się mścić" - Smarzowski mówił Interii o "Wołyniu". Jego dzieło trafiło jednak do kin w atmosferze politycznego skandalu.
Ten film "ma być mostem, a nie murem" - takie założenie przyjął reżyser. "Potrzebujemy dobrych relacji z Ukraińcami, a Ukraińcy z nami. To wszystko jest oczywiste. (...) Wydaje mi się, że po jakimś czasie ten film będzie pracował na oczyszczenie tych naszych relacji" - mówił Wojciech Smarzowski na konferencji po pokazie prasowym "Wołynia".
Zdaniem Smarzowskiego "proporcje w filmie są dobrze wyważone". W "Wołyniu" przedstawieni zostali zarówno źli Ukraińcy, jak i dobrzy, którzy pomagali Polakom. Są też dobrzy i źli Polacy. Wśród bohaterów są mieszane małżeństwa polsko-ukraińskie. W filmie, oprócz ukazania rzezi przeprowadzonej na Polakach przez oddziały Ukraińskiej Armii Powstańczej i miejscową ludność ukraińską, pokazana została akcja odwetowa Polaków na Ukraińcach.
"Jeszcze nie robiłem filmu, żebym tak bardzo uważał, (...) bo wiem, że ten temat jest więcej niż delikatny" - powiedział. "Cała tajemnica jest w wyważeniu proporcji. Z tej naszej, polskiej strony są one wyważone, myślę, dobrze. Ze strony ukraińskiej... Oni to widzą inaczej" - mówił Smarzowski.
Smarzowski podkreślił, że "Wołyń" jest "wymierzony przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi". Jednocześnie - powiedział - "ten film jest zrobiony z dużą wiarą w człowieka", z wiarą w widza. Odnosząc się do zakończenia - sceny, w której widz zobaczy polsko-ukraińską parę zakochanych młodych ludzi - Smarzowski zaznaczył: "Tylko wątek miłości ponad podziałami może zrównoważyć to okropne tło, o którym opowiadamy".
"Wołynia" nie udało się zaprezentować widzom na Ukrainie. Pokaz "Wołynia", zorganizowany przez Instytut Polski w Kijowie, miał się odbyć jeszcze w 2016 roku. Gośćmi projekcji miał być m.in. reżyser, zaproszeni byli także - zgodnie z praktyką dyplomatyczną - przedstawiciele najwyższych ukraińskich władz, w tym prezydent, premier i parlamentarzyści. Po pokazie filmu zaplanowano dyskusję.
W przeddzień wydarzenia dyrektor Instytutu Ewa Figel poinformowała o odwołaniu go. Jak wyjaśniła, na decyzję wpłynęły zalecenia ukraińskiego ministerstwa spraw zagranicznych. W piśmie adresowanym do ambasady RP na Ukrainie MSZ tego kraju "usilnie zalecało" stronie polskiej odwołanie imprezy w trosce o "porządek publiczny".
Ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczyca wyjaśniał, że władze "obawiały się tego, co film 'Wołyń' może wywołać na ulicy".
"Wołyń" uhonorowano na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nagrodami za zdjęcia (Piotr Sobociński Jr), charakteryzację (Ewa Drobiec) i debiut aktorski (Michalina Łabacz). Ponadto film otrzymał też Nagrodę Prezesa Telewizji Polskiej (dla "dzieła dotykającego traumatycznych wydarzeń w życiu Narodu i kierującego się szczególnie cenną dla TVP misją obrony polskiej tożsamości oraz przywracania pamięci historycznej").
Kolejny obraz Smarzowskiego poruszał temat nadużyć w polskim Kościele
Fabuła filmu "Kler" przedstawia trzech księży katolickich - skupionego na karierze pracownika kurii w wielkim mieście (Jacek Braciak), wiejskiego proboszcza żyjącego w stałym związku z kobietą (Robert Więckiewicz) i oskarżonego przez parafian o pedofilię, który także ma swoją tajemnicę (Arkadiusz Jakubik). Smarzowski przedstawia także żyjącego w luksusie arcybiskupa Mordowicza, który jest blisko związany z rządzącymi krajem i wywiera bezpośredni wpływ na krajową politykę (Janusz Gajos).
Pytany o to, jakie przesłanie ma dla widzów "Kleru", Smarzowski odpowiedział, że wszystko, co miał do powiedzenia, zawarł w filmie. "Chciałbym, żeby finanse kościoła były przezroczyste i żeby pedofile w sutannach zostali skazani, żeby kościół nie ukrywał pedofilii" - dodał.
"Kler" obejrzało w kinach ponad 5 milionów widzów. Po zaledwie czterech tygodniach od premiery obraz Smarzowskiego przebił wynik "Quo Vadis" i stał się największym kinowym przebojem XXI wieku w Polsce i trzecim - po "Ogniem i mieczem" i "Panu Tadeuszu" - filmem z najlepszym wynikiem oglądalności po 1989 roku.
Za film "Kler" Smarzowski otrzymał Nagrodę im. Krzysztofa Krauzego.
"Po raz kolejny udowodnił, że potrafi celnie diagnozować naszą rzeczywistość i nazywać rzeczy po imieniu, unikając zbędnej dyplomacji, kunktatorstwa" - brzmiało uzasadnienie Gildii Reżyserów Polskich.
"Smarzowski z filmem 'Kler' trafił idealnie w odpowiedni czas i miejsce. Wyraził to wszystko, co od wielu lat było zamiatane pod dywan, wydawało się niemożliwe do wyciągnięcia. Wyciągnął problem na światło dzienne i analitycznie rozłożył na czynniki pierwsze" - uznała przyznająca nagrodę kapituła.