Mało który z polskich aktorów potrafił tak rozśmieszać i wzruszać widzów.
"Pan Holoubek to gra w takich ładnych garniturach, a ty wciąż w tych łachach" - martwiła się mama Wiesława Gołasa. Tak już jednak było, że Holoubek, Łapicki i inni grali zwykle poważne role w poważnych strojach, a Gołas niepoważne, i to w jakimś worku. I choć żałował czasem, że nie dostawał dramatycznych ról, zgadza się z Gustawem Holoubkiem, że "łatwiej dosmucać, niż rozśmieszać". Jest też przekonany, że komedie wymagają o wiele więcej aktorskiego kunsztu.
W jego rodzinnym domu, przy ul. Mahometańskiej 3 w Kielcach, śmiano się często i chętnie. "Nazywaliśmy się 'czwórką hultajską': tata, mama, moja siostra Basia i ja, zawsze weseli, żartujący" - wspominał. Wprawdzie ojciec był wojskowym, ogniomistrzem 2. Pułku Artylerii Lekkiej, ale rodziną nie rządziła żelazna dyscyplina - razem muzykowano, śpiewano, tańczono. Porządek, punktualność i wypastowane buty nie były mu jednak obce. Czym jest poczucie obowiązku, Gołas dowiedział się wraz z wybuchem wojny. Ojciec, odjeżdżając ze swoją jednostką, wziął go na stronę: "Pamiętaj, zostawiam ci matkę i siostrę!". Zostawił też karabin sportowy i szablę, by się mieli czym bronić. "Tę szablę mam do dzisiaj" - mówi aktor.
Ojca nie zobaczył już nigdy - później dowiedział się, że siedział w areszcie w Kielcach, skąd trafił na Majdanek, gdzie zginął, lecz kiedy i jak - nie wiadomo. W tej samej celi kieleckiego aresztu pod koniec wojny wylądował także sam Gołas. W tajemnicy przed matką działał w Szarych Szeregach, miał pseudonim "Wilk". Nie zdawał sobie sprawy, że i ona jest w konspiracji - gdy wpadł, Niemcy wezwali ją, by przemówiła mu do rozsądku, ale pokręciła tylko głową: "On nic nie powie". Nie myliła się.
Przesłuchiwano go wiele razy. "Kiedyś zbili mnie tak mocno, że z bólu zrobiłem pod siebie i nie mogłem o własnych siłach wrócić do celi" - wspominał po latach. Nikogo nie wydał, półżywy doczekał przyjścia Rosjan, ale całe życie miał już problemy z kręgosłupem. Siostra Basia cudem uniknęła wywózki do obozu - pani Gołasowa chciała iść za nią, ale nie pozwolili, na szczęście znajomy folksdojcz załatwił zwolnienie.
Po wojnie też było ciężko. Basia, mimo talentu, zrezygnowała ze studiów i poszła do pracy, by Wiesiek mógł uczyć się w szkole teatralnej. "Byłem leniem, a Baśka świetną, sumienną uczennicą. I dla mnie, lenia, rzuciła studia, żebym mógł się kształcić" - wzdycha Gołas.
W warszawskiej PWST szybko stał się ulubieńcem profesorów Bardiniego i Zelwerowicza. Ten pierwszy dawał mu spokój: "Jeśli chodzi o Gołasa, to miałbym tylko jedną wskazówkę dla reżysera - nie przeszkadzać", Zelwerowicz z kolei, gdy Gołas mówił wiersz, wołał: "Proszę pana Leśniaka i pana Pieczkę wykręcić ręce panu Wiesławowi. Do bólu, do bólu!" - bo za bardzo grał całym sobą i machał rękami.
Z Franciszkiem Pieczką i Zdzisławem Leśniakiem mieszkał w akademiku przy placu Narutowicza - choć stypendium starczało ledwo na 10 dni, było całkiem wesoło. Pieczkę ratowała rodzina i przysyłała kiszkę ze Śląska, a że nie było lodówek, wieszał ją za oknem. Gołas z Leśniakiem podbierali mu ją po plasterku, robili nawet dziurki, że niby to gołębie wyskubały. W imię przyjaźni Pieczka udawał, że tego nie widzi. Leśniak wobec Gołasa nie był już tak powściągliwy: gdy kilka lat później aktor szedł do ołtarza ze swą pierwszą żoną, Elżbietą Szczepańską, skakał wokół niego i krzyczał: "Wiesiek, jeszcze możesz się wycofać, Wiesiek, jeszcze nie jest za późno, Wiesiek, uciekaj, Wiesiek...".
"Znajomość z Wieśkiem zawarłam w okolicznościach, które na pewno nie spodobałyby się mojemu ojcu: w nocnym lokalu w Zakopanem" - wspominała pani Elżbieta. Miał spodnie wpuszczone w skarpety i siedział w kraciastej koszuli, choć obowiązywały stroje wieczorowe. Odprowadził ją pod pensjonat, później spotkali się w Warszawie i okazało się, że Elżbieta przydałaby się jako akompaniatorka w startującym właśnie kabarecie Koń.
"Byłam zakochana. Zresztą nie ja jedna - mówiła pani Elżbieta. - Jeśli padło na mnie i znalazłam się w polu zainteresowań Wieśka, to być może dlatego, że o jego względy specjalnie nie zabiegałam".
Gdy przyszła na świat córka Agnieszka, on pracował na utrzymanie rodziny jak wół, jednocześnie prowadzili z żoną bujne życie towarzyskie. "To makieta" - mówili o małej znajomi, bo była w stanie spać, choć towarzystwo hałasowało za ścianą. Zależało mu na rodzinie, nie zabiegał o karierę i to reżyserzy za nim chodzili - tak skutecznie, że z czasem nawet wspólne wakacje stały się świętem. Etat w Teatrze Dramatycznym udawało mu się łączyć z występami w Kabarecie Starszych Panów, potem w Dudku i pracą na planie "Czterech pancernych". Wstawał o 5 rano, kładł się o 3 w nocy. "Tomuś, nie piskaj!" - wołano za nim na ulicy, w kółko zaczepiali go też pijaczkowie: "Pójdziemy w Polskę, mordo ty moja".
Czasem popularność wcale nie popłacała. Kiedyś zatrzymała go milicja za przekroczenie prędkości. "Jak to, pan mnie nie poznaje?" - zapytał Gołas. "Ja pana poznaję, panie Gołas, ale pana nie lubię" - padła szczera odpowiedź. Inaczej było w ZSRR, gdzie pod koniec lat 60. był prawdziwą gwiazdą. Kiedyś na moskiewskim lotnisku żołnierz wziął od niego paszport i, nie otwierając go, popatrzył mu w oczy. W końcu go olśniło: "Czetyrie tankisty i sabaka, da?", "Da". "W pariadkie! Iditie!".
Podobną czułością z jakiegoś powodu darzyły go PRL-owskie władze, choć jak mógł, unikał odznaczeń i medali. "Specjalnie nie manifestowałem publicznie swojego sprzeciwu wobec systemu, może powinienem był, nie wiem. Nie lubię robić wokół siebie szumu, gestów na pokaz" - mówił. Niektórzy towarzysze, doskonale o tym wiedząc, nalegali, by ich zabawiał na przyjęciach. Inny z kolei odwiedził go w domu nieproszony, z obstawą i pijany. Jego sława była zasłużona - mało kto potrafił tak rozśmieszać i wzruszać jak on.
Do komedii podchodził poważnie. "Nigdy nie nawaliłem. Nawet jak mama umarła, grałem. Po śmierci Baśki też, jak zwykle, poszedłem zabawiać widownię - mówił. - Nie mogę wyjść na scenę i powiedzieć: Przepraszam państwa, ale dzisiaj będę trochę mniej śmieszny". Według aktora Zbigniewa Bogdańskiego, umiałby wcielić się w kromkę chleba z masłem, a według Holoubka, potrafił "zagrać, co czuje gwóźdź wbijany w ścianę".
Zawodowe sukcesy nie przełożyły się na szczęście rodzinne. Małżeństwo nie wytrzymało szalonego tempa, po 14 latach został sam z córką. Jak zwykle otaczało go grono wielbicielek, ale w kwestiach damsko-męskich był dalej niezwykle powściągliwy. Zamiast podrywów wolał psikusy, uwielbiał na przykład udawać pijanego - raz nawet udało mu się przerazić dyrektora Holoubka, gdy wymamrotał w bufecie przed spektaklem: "Koledzy, ale czy my dzisiaj gramy?". Lubił też układać sceny bójek, ale nie zawsze dobrze mu to wychodziło - kiedyś Łapicki według jego choreografii porządnie mu przyłożył, a gdy potem wpadł zapytać, jak tam siniaki, zobaczył Gołasa zabandażowanego tak, że tylko oczy było widać. I dał się nabrać.
Jeśli chodzi o dziewczyny, gdy widział na ulicy jakąś intrygującą, zrównywał z nią krok i szedł obok, tyle że tyłem i zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Nigdy jednak nie wychodziło to poza żarty, dlatego jego kolejny związek był dla znajomych zaskoczeniem. Gdy pewnego dnia na wystawie zakładu fotograficznego zobaczył swoje zdjęcie, zaintrygowany wszedł do środka. Zdjęcie robiła mu kilka lat wcześniej pracująca tam Maria Krawczyk. "Chciałem z nią chwilę porozmawiać, ale gdy ją zobaczyłem, najzwyczajniej w świecie zakochałem się jak sztubak" - mówił. Są razem do dziś.
"Poza domem nie mam żadnej pasji - mówił aktor niedawno. - Lubię sobie siedzieć w domu, kocham dom", ale jego słowa ostatnio nie brzmią pogodnie. "Wszystko już zobaczyłem i przeżyłem. Męczy mnie szum, ruch, hałas. Ostatnio nawet ćwiczę się w zasypianiu bez dźwięku, bez mojego radyjka. Teraz jest u mnie czas na ciszę".
Mariola Pawlak