Wenecja: Wielki powrót Ala Pacino
Każdego roku na weneckim festiwalu jedna z gwiazd szerokiego ekranu gości na czerwonym dywanie więcej niż zaledwie raz. Dwa lata temu królową Lido di Venezia była Jessica Chastain, w zeszłym roku owacje zbierał multi-utalentowany James Franco (który swoją drogą i w tym roku przyjedzie do Wenecji zaprezentować najnowszy film). 71. edycja festiwalu niezaprzeczalnie należy jednak do Ala Pacino.
Hollywoodzki gwiazdor wystąpił w głównej roli w najnowszym filmie Davida Gordona Greena - surrealistyczno-melancholijnym "Manglehorn" i tragikomicznym "The Humbling" Barry'ego Levinsona. W obu zagrał starzejącego się mężczyznę zmagającego się z kryzysem i obsesyjnymi myślami.
W filmie Gordona Greena tęskni za utraconą Clarą - niespełnioną miłością, do której codziennie pisze miłosne listy. W świecie przedstawionym Levinsona Pacino wciela się w rolę aktora, który traci pasję do sztuki i radość z bycia na scenie. Trafia do zakładu psychiatrycznego, po czym zamyka się w domu. Bohaterowie najnowszego filmu Josha i Benny'ego Safdich "Heaven Knows What" mogliby jedynie o takim pomarzyć, nieśmiało i w tajemnicy przed innymi. W historii zrealizowanej na podstawie niepublikowanych pamiętników byłej heroinistki niezależni nowojorscy reżyserzy opowiadają o pasji, miłości i grupie bezdomnych dzieciaków, które zmagają się z destrukcyjną obsesją. W pokazywanym w sekcji Orizzonti debiucie Ami Canaan Mann "Jackie & Ryan" nie tylko podobnych emocji, ale i zwykłej reżyserskiej sprawności zdecydowanie zabrakło.
"Jackie & Ryan" zaczyna się jak jedna z powieści Jacka Kerouaca. Przystojny mężczyzna w przetartych ubraniach jedzie pociągiem towarowym. Na gapę, na północ, z jednym plecakiem i gitarą. "To nie lata sześćdziesiąte!" - słyszymy w jednej z kolejnych sekwencji. Matka Jackie (Katherine Heigl), która za sprawą niefortunnego zbiegu okoliczności zaprosi bezdomnego Ryana (Ben Barnes) pod swój dach, ma stuprocentową rację. Debiut Ami Canaan Mann jest ulepiony z klisz - wytartych przed laty, typowych dla amerykańskiego kina - znanego od podszewki i nie oferującego niczego poza kilkoma przewidywalnymi zwrotami akcji i nudą typową dla filmowych przedmieść. "Jackie & Ryan" to niezależne kino stylu zerowego. Canaan Mann zabrakło inwencji, by przekuć stereotypy na kino autorskie.
Żadnego problemu nie ma z nim David Gordon Green. Jego "Manglehorn" (już kupiony do polskiej dystrybucji) to film, w którym małomiasteczkowy realizm splata się z jesienną melancholią i oszałamiającą próbą nawiązania do tradycji filmowego surrealizmu i (jak twierdzi sam reżyser) baśni dla dzieci. David Gordon Green, z jego wyczuciem obrazu, ekscentrycznym poczuciem humoru i talentem do kreowania nieco dziwnej, niepokojącej atmosfery odciska wyraźne autorskie piętno na swoich filmach. Perfekcyjny w każdym calu mówi, że na planie świetnie się bawi, więc przyciąga kolejne gwiazdy. W "Prince Avalanche" (2013) zagrali u niego Paul Rudd i Emile Hirsch, w pokazywanym na weneckim festiwalu przed rokiem "Joe" wystąpił Nicolas Cage. W głównej roli w "Manglehorn" zagrał legendarny Al Pacino, w drugoplanowej pojawiła się Holly Hunter. Widzów, którzy znają poprzednie filmy Gordona Greena, nie zdziwi też charakterystyka tytułowego bohatera.
Pacino w "Manglehorn" wcielił się w rolę zmęczonego życiem ślusarza, który ma obsesję na punkcie utraconej miłości sprzed lat. Nie stara się zbudować dla siebie nowego, stabilnego życia. Na nogach stoi chwiejnie nie tylko ze względu na wiek. Otacza go świat otwarty na cuda, irracjonalne sytuacje, surrealistyczne pejzaże (oszałamiająca jest scena karambolu na ulicy, w której główną rolę grają zdjęcie w slow motion i arbuzy!), Manglehorn zatraca się jednak w melancholii i zaniedbaniu. Codziennie pisze listy do Clary, nigdy nie dostaje na nie odpowiedzi. Co piątek udaje się do banku i tylko tam wchodzi w interakcję ze światem, który dotyka go pod postacią Dawn (Holly Hunter). Radosna, zadbana, emanująca dobrą energią kasjerka jest swoistą antagonistką Manglehorna. Próbuje zmusić go do zmiany, otworzyć na nowe doświadczenia. Na drugiej randce proponuje mu wspólną kąpiel i zadziwia bezpretensjonalnością. Dawno już erotyczna propozycja padająca z ust dojrzałej kobiety nie brzmiała tak słodko i niewinnie. W najnowszym filmie Gordona Greena znów nie ma spektakularnych zwrotów akcji i sztucznych, konwencjonalnych dramatów. Nad bohaterami nie wisi fatum, ale mnóstwo emocji, które wybrzmiewają w chwilach, gdy do głosu dochodzą muzycy ze współpracującej z reżyserem grupy Explosions in the Sky.
Na tle malarsko nakreślonego świata przedstawionego Pacino może odgrywać swój monodram i dowodzić, że jest aktorem, który jeszcze długo nie powinien zejść ze sceny. Robi to tylko jako podstarzały aktor Simon Axler - bohater nowego filmu Barry'ego Levinsona "The Humbling". Bardzo cieszy poczucie, że Pacino nie ma żadnych problemów z ogrywaniem swojego wieku; jeszcze bardziej satysfakcjonuje fakt, że robi to fenomenalnie. Dziwi jednak to, że w tak niedługim odstępie czasu zdecydował się zagrać dwie tak podobne do siebie role. Jako Axler wciela się w postać aktora zmagającego się z własnym wypaleniem, poznaną w zakładzie psychiatrycznym wariatką i zauroczoną nim dziewczyną. Pegeen (Greta Gerwig) - córka przyjaciół Axlera - jest zdeklarowaną lesbijką, która... od dziecka kochała się w charyzmatycznym Simonie. Kiedy pojawia się w jego życiu jako dorosła kobieta, wchodzi jednak w rolę femme fatale, którą Axler sam tworzy ku własnej zgubie.
Zaskakuje też w filmie Levinsona to, że postać Gerwig zdaje się być znacznie ciekawsza od bohatera Pacino. I problem absolutnie nie tkwi tu w grze aktorskiej, ale zaproponowanych przez scenarzystę portretach psychologicznych. Zarówno Axler, jak i Pegeen są ulepieni z klisz, ale dynamicznej postaci Gerwig nie ciążą one aż tak bardzo jak osuwającemu się w depresję bohaterowi Pacino. Narracja filmu jest przyciężka, reżyser lawiruje między melodramatem a czarną komedią, ale jego film nie przyciąga uwagi i nie inspiruje. W przeciwieństwie do aktorskiej kariery Ala Pacino wydaje się dziełem niespełnionym, kiepsko wyreżyserowanym oraz niezgrabnie zmontowanym z zaledwie kilku świetnych scen i paru ciekawych, ale zmarnowanych pomysłów.
Bracia Safdie ("Go Get Some Rosemary", 2009) - reżyserzy świetnie znani w środowisku niezależnych filmowców, twórców i wyznawców tego, co w amerykańskim kinie określa się mianem mumblecore - przyjechali do Wenecji z filmem, przy realizacji którego inspirowali się twórczością Andrzeja Żuławskiego. - Poprosiliśmy naszą aktorkę, żeby obejrzała "Opętanie" [1981], niczego więcej prócz inspiracji Isabellą Adjani nie potrzebowała do zbudowania swojej postaci - powiedział Josh Safdie, Benny mu przytaknął. Rozmawialiśmy chwilę na tarasie Hotelu Excelsior. W miejscu, do którego bohaterowie ich najnowszego filmu, pokazywanego w sekcji Orizzonti "Heaven Knows What", nie mieliby żadnego wstępu. To bezdomni nowojorczycy, młodzi, niektórzy jeszcze nastoletni; uzależnieni od heroiny i metadonu. W filmie, który ma być oszałamiającą operą inspirowaną twórczością Żuławskiego, widać też wyraźnie nawiązania do "Kochanków na moście" (1991) Leosa Caraxa i "Narkomanów" (1971) Jerry'ego Schatzberga.
Akcja "Heaven Knows What" rozgrywa się na ulicach Nowego Jorku, sportretowanego w sposób nieatrakcyjny, jakby nadmiernie realistyczny, niedbały. Ściany budynków są szare, drzewa pozbawione liści, konary uschłe, ulice brudne; ścieżki prowadzą donikąd. Bezdomni bohaterowie krążą nimi w kółko, raz w heroinowym półśnie, chwilami w narkotycznym pobudzeniu. Kamera krąży za nimi, w ramach kadrów zamyka chaos ulicznych spotkań i tęskne spojrzenia, jakie Harley (fenomenalna Arielle Holmes!) rzuca Ilyi (Caleb Landry Jones). Tych dwoje łączy napędzane obsesjami, destrukcyjne uczucie.
Bracia Safdie portretują świat, w którym niczego nie można przewidzieć, bo każdy kolejny narkotykowy strzał wywołuje albo apatię, albo agresję. Bohaterowie wchodzą w krąg, który zdaje się być zaklęty; w przestrzeń, z jakiej nie ma ucieczki. Reżyserzy bardzo świadomie stawiają w nim kolejne kroki. Adaptując pamiętnik swojej pierwszoplanowej aktorki fikcjonalizują świat, ale nie ośmielają się dotknąć tego, co tkwi u rdzenia filmowanego przez nich doświadczenia - uzależnienia, samotności, poczucia bezsilności i narkotykowego głodu. Film Josha i Benny'ego Safdich jest przesiąknięty tym specyficznym rodzajem rozpaczy, której nie chcemy przeżywać, ale od której nie potrafimy oderwać wzroku. Dobrze więc, że film, który ma też spore szanse na nagrodę w swojej sekcji, zobaczymy także Polsce w maju 2015 roku.
Anna Bielak, Wenecja
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!