Wenecja: Wampiry z Dalekiego Wschodu
Za nami kolejny dzień festiwalu filmowego w Wenecji. O nowych dokumentach Ulricha Seidla ("W piwnicy") i Joshuy Oppenheimera ("The Look of Silence"), reżyserskim powrocie Petera Bogdanovicha ("She's Funny That Way") i obrazie "Reality" Quentina Dupieux pisze wysłanniczka INTERIA.PL, Anna Bielak.
Wenecki Festiwal Filmowy - podobnie jak każda inna międzynarodowa impreza odbywająca się w niewielkim turystycznym miasteczku - jest błogosławieństwem dla lokalnych przedsiębiorców, którzy zainwestowali w nieruchomości. Ceny hoteli, mieszkań, słonecznych pokoi i ciemnych, wilgotnych piwnic na czas tygodniowej imprezy radykalnie skaczą w górę. Niekiedy o pięćset procent, czasem o więcej. Przez dziesięć festiwalowych dni sprawni inwestorzy zarabiają średnio tyle, ile przez pozostałe jedenaście miesięcy w roku.
Wrzesień w Wenecji przypomina studencki październik w Warszawie i Krakowie. Wiadomo, że najlepsze mieszkania zostały zarezerwowane i wynajęte już kilka miesięcy temu. Spóźnialscy zawsze mogą jednak liczyć na przyjazną, wilgotną sutenerę - dobrze usytuowaną względem pałacu festiwalowego, znajdującą się więc w centrum festiwalowego życia. Wczorajszy dzień udowodnił, że to, co dzieje się w piwnicach, bywa jednak smutne i szokujące.
Wyreżyserowany przez Ulricha Seidla i pokazany w sekcji pozakonkursowej esej filmowy "W piwnicy" ("Im Kellar") to świadectwo tego, że piwnica może być przestrzenią autokreacji i autodestrukcji - oraz doskonałą lokacją dla perwersyjnej czarnej komedii. Peter Greenaway w 1985 roku zabrał nas w podróż przez dwadzieścia sześć brytyjskich łazienek (projekt "26 Bathrooms"), Seidl oprowadza nas po kilkunastu austriackich piwnicach. Szuka w nich narodowej duszy. Wspiera się na znanej psychologicznej teorii nadającej ludzkiej psychice formę domu, w którym salon równa się świadomości, strych pełni funkcję super-ego, a piwnica jest zarezerwowana dla kolekcji podświadomych instynktów i potrzeb nieakceptowanych przez kulturę i społeczeństwo. Odsłanianie nich zdaje się być dla Seidla sposobem na szukanie prawdy.
Jest on w swoich poszukiwaniach równie bezlitosny jak Thomas Bernhardt dla historii Austrii czy Michel Houellebecq dla współczesnej Francji. I podobnie jak wymienieni powyżej artyści Seidl jest zupełnie nieobiektywny, zafiksowany na odzieraniu ludzi z masek i odnajdywaniu perwersyjnej strony ich - lub własnej (?) - natury.
Seidla, wielkiego realistę, nie interesują jednak zwykli ludzie i ich zwyczajne problemy. Szuka ekstremalnych doznań, a te są bez wątpienia szalenie filmowe. Czy jednak istotnie mężczyzna trzymający w piwnicy faszystowskie mundury i portret Hitlera jest dowodem na to, że każdego napędza nietolerancja, wrogość oraz nienawiść do sobie niepodobnych?
W seksualnych perwersjach Seidl dostrzega dynamikę typową dla związków damsko-męskich. Cieszy go obserwowanie nagich, grubych i niezgrabnych ciał, kiedy stają się one przedmiotami sadomasochistycznej zabawy. W niespełnionych matkach tulących do piersi schowane w kartonowych pudełkach lalki dla małych dziewczynek dopatruje się kondycji austriackiej rodziny. Podstawowa komórka społeczna jest w jego mniemaniu pokraczna, zdradza objawy choroby psychicznej, ujście dla emocji znajduje w seksualnych perwersjach, pluciu nienawiścią w okna sąsiadów i strzelaniu z pistoletów. W piwnicach Seidla brakuje tylko ofiar masowych mordów i ich radosnych oprawców. O tych ostatnich w swoim najnowszym indonezyjskim dokumencie opowiada jednak Joshua Oppenheimer.
W dokumencie "The Look of Silence" Joshua Oppenheimer wraca do historii zbrodniarzy odpowiedzialnych za masowe zbrodnie popełniane w Indonezji w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w trakcie antykomunistycznych czystek. Rekonstruując "Sceny zbrodni" w 2012 roku Oppenheimer skłaniał zbrodniarzy do odegrania ról ofiar; zmierzenia się z wizją tortur, których dopuszczali się jeszcze przed śniadaniem. Po wielowarstwowym, konceptualnym dokumencie przyszedł czas na prostotę. Joshua Oppenheimer dosłownie i w przenośni stara się zrobić wszystko, by zbrodniarze tylko (!) przejrzeli na oczy. Pomaga mu w tym Adi, optyk i okulista. Jeździ z reżyserem od domu do domu i między pytania o jakość widzenia wplata kwestie polityczne, społeczne, odwołujące się do historii i ludobójstwa. Kolejny raz dowiadujemy się o braku poczucia winy, o przekonaniu na temat słuszności popełnianych zbrodni, o wykonywaniu rozkazów i piciu krwi z podrzynanych gardeł swoich ofiar; krwi, która miała uchronić przed szaleństwem tych, którzy przeżyli, bo zabijali.
"The Look of Silence" nie ma takiego wydźwięku jak "Scena zbrodni", bo bardziej przypomina wyliczankę. Kolejne spotkania ze zbrodniarzami specjalnie się od siebie nie różnią. Wszyscy wydają się do siebie podobni, choć ich zeznania sobie przeczą. Adi też się nie zmienia. Pozostaje spokojny i zdystansowany nawet, kiedy w jego oczach jawi się niedowierzanie i wielki ból. Przyznaje, że stracił brata. Opiekuje się rodzicami, jest ojcem. Ma świadomość tego, że wychowuje córeczkę w kulturze, dla której zbrodnie są rzeczą naturalną; są traktowane jako przejaw społecznego buntu i niezgody na świat. On sam nie zgadza się na to, co zastał i nie potrafi zrozumieć, że przeszłość nie położyła się cieniem na biografii morderców, którzy - dumni z tego, kim byli - nieodmiennie wystawiają pierś ku słońcu i cieszą się życiem. Zakłada im soczewki na oczy i mówi, jaką mają wadę (wzroku). Czy nie tylko po to jednak, by samemu dostrzec, że gesty i słowa to za mało, by zmienić ludzi, którzy całe życie skłonni byli słuchać tylko rozkazów i jęków swoich ofiar?
Krzyki i jęki zarzynanych zwierząt oraz zabijanych ludzi to też główny motyw najnowszego filmu Quentina Dupieux ("Mordercza opona", 2010) pokazywanego w Wenecji w sekcji Orrizonti. "Reality" to kolejna w dorobku francuskiego surrealisty mieszanka absurdu i krytyki współczesnej kultury - z jednej strony hołdującej taniej rozrywce, z drugiej - stawiającej na piedestał filmowców snobujących się na artystów fanatycznie oddanych realizmowi, nowofalowej poetyce i czystej obserwacji. Dupieux jak zwykle wystawia też na odstrzał samego siebie. Realizuje film, który tuż po seansie wywołuje skrajne opinie. Jedni nazywają jego "Reality" kolejną wydmuszką, inni zachwycają się intelektualnym podejściem do formy filmowej i zaczynają doszukiwać filozoficznych inspiracji stojących za tak przenikliwym, surrealistycznym portretem absurdów współczesności.
O "Reality" można napisać dużo banałów, bo to film, którego należy doświadczyć, podobnie jak wielu innych dzieł sztuki konceptualnej. To meta-filmowa szkatułkowa historia o filmowcach, małej dziewczynce i kasetach wideo. Znacznie bardziej przypominająca wszystkie pozostałe dzieła Dupieux, niż jakiekolwiek inne filmy. Peter Bogdanovich też nie szuka inspiracji poza własnym światem. Po ponad czterdziestu latach od kultowego "Ostatniego seansu filmowego" (1971) wraca na ekrany kin z komedią, która jako pierwszy film tegorocznego festiwalu w Wenecji skłoniła publiczność do spontanicznej owacji. "She's Funny That Way" to szalenie zabawna historia zrealizowana w klasycznym stylu screwball comedy. Gdyby nakręcono ją w czerni i bieli pewnie niewiele by się różniła od legendarnych amerykańskich komedii Billy'ego Wildera ("Pół żartem, pół serio", 1959), Howarda Hawkesa ("Drapieżne maleństwo", 1938) czy Franka Capry ("Ich noce", 1934).
Bogdanovich zgromadził na planie fenomenalną ekipę aktorów i wyciskając z nich siódme poty, nakręcił lekką, przyjemną, inteligentną i zgrabną komedię, na której publiczność śmieje się w głos i nie ma się czego wstydzić. Fabuła "She's Funny That Way" jest wpisana w serię retrospekcji - historię, jaką młoda aktorka Isabella Izzy Patterson (diabelnie urokliwa Imogen Potts) opowiada dziennikarce w trakcie wywiadu. Świat pokazany z jej perspektywy jest trochę dziwaczny, nieco irracjonalny, ale i wielce powabny oraz magiczny. Młoda aktorka otwarcie opowiada bowiem o czasach, w których jako call girl przywracała radość życia mężczyznom, którzy nie mogli odnaleźć natchnienia do pracy.
Potts przywróciła też życie postaciom, o jakich współczesne hollywoodzkie kino zapomniało - urokliwym dziewczynom z sąsiedztwa; naturalnym, bezpretensjonalnym, inteligentnym, niezależnym, ale nie odrzucającym pomocnej, męskiej dłoni; oddychającym pełną piersią, wierzącym w cuda i uwodzącym wszystkich dookoła - nie tylko ekranowych partnerów, ale i widzów. Bogdanovich tchnął życie też w Jennifer Aniston (filmową sfrustrowaną panią psycholog) i sprawił, że jedna z głównych bohaterek "Przyjaciół" znów udowodniła, jak wielki komediowy potencjał w niej drzemie. Znacznie lepiej, niż ostatnio u Woody'ego Allena, radzi sobie też Owen Wilson jako reżyser, żigolak i darczyńca z radością spełniający marzenia kolejnych napotkanych call girls. Obok niego na ekranie króluje też niezapomniany z "Notting Hill" (1999) Rhys Evans.
Fabuła "She's Funny That Way" jest ufundowana na serii pomyłek, wpadek, niefortunnych zbiegów okoliczności i zabawnych, ale inteligentnych gagów przypominających nieco serial "Kroniki Seinfelda". "She's Funny That Way" wnosi nową jakość w świat tandetnych i kiepsko napisanych komedii, bo jest dla nich wyraźnym kontrapunktem; filmem zarazem ogromnie świeżym, jak i przywołującym wspomnienia tego, co w amerykańskiej komedii najlepsze. Szkoda, że pokazywanym poza konkursem, bo mógłby uwieść niejednego członka jury.
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!