Reklama

"To właśnie miłość": Nieodparty urok kiczu! Po 20 latach wciąż zachwyca

Dwadzieścia lat, poważnie? Niemożliwe. I chociaż tyle czasu od premiery "To właśnie miłość" naprawdę upłynęło, film nadal znakomicie się ogląda. Właśnie wraca na duże ekrany, dostępny jest też na platformie Netflix.

Dwadzieścia lat, poważnie? Niemożliwe. I chociaż tyle czasu od premiery "To właśnie miłość" naprawdę upłynęło, film nadal znakomicie się ogląda. Właśnie wraca na duże ekrany, dostępny jest też na platformie Netflix.
Kadr z filmu "To właśnie miłość" (2003) /materiały prasowe

"To właśnie miłość" nie tylko świetnie się ogląda. Film jest mocną świąteczną konkurencją dla Kevina (samego w domu), Johna "Yippee-ki-yay" McClane'a (w szklanej pułapce) oraz Amandy, Iris i Grahama i Milesa (na międzykontynentalnym świątecznym "holidayu"). Dla wielu widzów na pewno stanowi pozycję obowiązkową w świąteczny czas. Feel-good-movie to mało powiedziane, choć dziś scenariusz mógłby swoją karierę zakończyć już na etapie szkicu.

Reklama

"To właśnie miłość": Okiem surowego krytyka

Już przy premierze w 2003 roku nie wszyscy krytycy byli zachwyceni. Dziś scenariusz "To właśnie miłość" łatwo skrytykować. Wiele wątków potraktowanych jest bardzo powierzchownie, sztampowo, a niektóre żarty zapewne dziś wyrzucone zostałyby z tekstu już na etapie pierwszego pomysłu. Z hitem Richarda Curtisa jest trochę tak, jak z "Seksmisją" Juliusza Machulskiego, czy z "Przyjaciółmi". To wytwory swoich czasów, które wśród widzów świadomych postulatów ruchów #metoo, walki o różnorodność i równouprawnienie mogą budzić nawet niechęć. Niemniej, nadal bawią, wzruszają i działają, krążą w popkulturze i inspirują. Taki paradoks.

Są w "To właśnie miłość" sceny, sytuacje, rozwiązania fabularne, które z kina powinny zniknąć na zawsze. Na przykład postać niezaspokojonego erotycznie Anglika Colina (Kris Marshall), który w kobietach widzi tylko obiekt seksualnych fantazji. I szybko takie kobiety spotyka: w wyzwolonej Ameryce, gdzie piękności wykrojone z żurnala na dźwięk brytyjskiego akcentu reagują promiennym uśmiechem, przytakiwaniem i "szalenie rozbudowanymi kwestiami dialogowymi" o sypianiu nago w jednym łóżku z koleżankami (oczywiście też w negliżu).

Albo Harry, korporacyjny szef grany przez Alana Rickmana. Boss, który wzywa podwładną Sarah (Laura Linney) na dywanik z powodu jej życia uczuciowego i nawiązuje niezawodową relację z inną pracownicą. Za pierwsze zostałby dziś sam wezwany na dywanik przełożonego, a w nowym filmie byłby zapewne czarnym charakterem.

Albo premier (Hugh Grant), który na obradach rządu pyta, z kim musi się przespać, żeby dostać ciasteczka... Potem nachodzi swoją pracownicę Natalie (Martine McCutcheon) w domu. Biedna dziewczyna ciągle też wysłuchuje uszczypliwości na temat swojej tuszy. Czy to miłość, czy stalking, prześladowanie lub wykorzystywanie pozycji władzy wobec kobiety, która nie może się bronić?

Różnorodności w "To właśnie miłość" nie da się znaleźć. Londyn, który rozpościera się na ekranie, nigdy poza tym ekranem nie istniał (nie tylko dziś, ale i w 2003 i 1903 również). Nigdy nie był jedynie heteroseksualny, jednowyznaniowy, dobrze lub bardzo dobrze sytuowany (o pogodzie, braku korków i tłumów nawet wspominać nie warto). "Algorytmy", wedle których w ostatnich latach kierowanych jest do produkcji wiele pomysłów, wyłyby wszystkimi czerwonymi alertami, gdyby taki materiał poddano ich ocenie. A jednak "To właśnie miłość" nadal ma grono wyznawców, zdobywa nowych. Cieszy.

Zabawa z przymrużeniem oka, nie dramat społeczny

Rzecz w tym, że Richard Curtis nigdy nie aspirował do miana nowego Kena Loacha czy Mike'a Leigh, filmowca-realisty, spostrzegawczego i wrażliwego na kwestie społeczne obserwatora ludzkiej egzystencji. Robią to inni, genialnie. On stawia na filmowy cukierek. Słodki, ale kuszący. Wszystkie wady, skróty, a nawet seksizm ustępują miejsca opiewaniu miłości, przyjaźni, rodziny. Takiej bajki światu ciągle potrzeba. W ostatnich latach może nawet jeszcze bardziej niż w wtedy, gdy film wchodził do kin, gdy tak świeże były jeszcze rany po atakach z 11 września 2001 roku.

Gdy programy informacyjne wypełniają relacje z Izraela, chwilę wcześniej z Buczy, ciepłe, pełne tęsknoty i radości powitania na hali przylotów na lotnisku Heathrow działają kojąco. Eskapistycznie, owszem, ale ta chwila wytchnienia, pozytywnych emocji na dwie godziny seansu, okraszona szczyptą szaleństwa i brytyjskiego humoru daje oddech, może nadzieję, może marzenie. I choć "trąci to wszystko myszką" na wyżej wspomnianych poziomach, to dzięki aktorom (co za obsada!), dynamice montażu, piosenkom, świąteczno-romantycznej atmosferze - wciąga.

Powiedzcie sami - czy naprawdę Hugh Grant tańczący na Downing Street może się zestarzeć? Czy może się zestarzeć Rowan Atkinson z pietyzmem opakowujący prezent? Albo Andrew Lincoln (zanim jeszcze zaczął mordować zombiaki w "The Walking Dead") - stojący przed drzwiami ukochanej Keiry Knightley (cóż z tego, że kobieta ma męża - w tej roli Chiwetel Ejiofor, przyjaciela kartkowego romantyka; cóż z tego, że ten mąż jest postacią, której właściwie w filmie nie ma, jest równie papierowy jak te piękności w objęciach Colina, dialogu niemal zero...).

Chór wyłaniający się z różnych kątów kościoła w czasie ślubu i śpiewający "All you need is love"; pocałunek za kulisami (Hugh Grant i Martine McCutcheon); oświadczyny w restauracji; porozumienie ponad językami (między Colinem Firthem i Lúcią Moniz) - te i wiele innych scen potrafi chwycić za serce. Może nawet wycisnąć łezkę w oku. Na pewno udaje się to Samowi (Thomas Brodie-Sangster), dzieciakowi, który pokonuje nieśmiałość, aby zagrać dla swojej wymarzonej dziewczyny (Olivia Olson) przed całym tłumem. Rozbraja uśmiech Claudii Schiffer. Liam Neeson, Laura Linney, Emma Thomson, Alan Rickman, Bill Nighy, Gregore Fisher, Martin Freeman i Joanna Page - wszyscy mają swoje niezapomniane "momenty", sceny, które zostają w pamięci na długo.

Znajdźcie w kinie lepsze? Oczywiście, że tak! Na pęczki. Są kiczowate? Jasne. Ale działają. Po prostu. I niewielu twórcom w historii kina coś takiego się udało.

Mistrz komedii, nie tylko romantycznej

(Urodzony w Nowej Zelandii) Curtis to ikona brytyjskiego kina. Człowiek-legenda. Scenarzysta, który wykreował cały nurt brytyjskiej komedii i brytyjskiej komedii romantycznej. Autor ponad 70 przeniesionych na duży i mały ekran fabuł, w tym seriali "Czarna Żmija" i "Jaś Fasola" oraz tej - właśnie TEJ! - ponadczasowej czwórki: "Czterech wesel i pogrzebu",  "Notting Hill", "Dziennika Bridget Jones" i "To właśnie miłość". Wielu chciałoby doczekać się jednego takiego przeboju.

Do czasu "To właśnie miłość" Curtis "tylko" historie wymyślał lub adaptował na potrzeby filmowych opowieści. Zamarzył jednak o reżyserii. A gdy ma się takie pióro i głowę pełną tak szalonych pomysłów, po co szukać tekstu u kogoś innego? Richard Whalley Anthony Curtis usiadł więc do komputera i wykreował dziewięć romansów (plus epizod Rowana Atkinsona).

"Łatwiej śledzić Stary Testament" - napisał Stephen Rodrick w obszernej (krytycznej i chwalącej zarazem) analizie "To właśnie miłość" dla "Variety". A to i tak tylko część pierwotnego zamysłu Curtisa. Zaczynał pracę od czternastu opowieści. Część z nich odrzucił szybko, dwie doczekały się zdjęć, ale zostały potem wycięte. Jest wśród nich - co warto odnotować - historia związku dwóch kobiet (zagrały je Anna Reid i Frances de la Tour (zdjęcia ze scen z ich udziałem wyciekły do sieci w 2015 roku).

"To moje "Pulp Fiction'" - komentował żonglerkę wątkami sam filmowiec w wywiadach na dziesięciolecie produkcji. "Kocham tego typu filmy, łączące wiele historii, wątków i postaci. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, jak podstępna to sztuka. Wyszedłem od czternastu różnych opowieści miłosnych, ale byłby to bardzo długi film. Za długi". Z montażystą Nickiem Moore’em spędził długie miesiące na ułożeniu tej łamigłówki w sposób lekki, płynny i zrozumiały dla widzów.

Za kulisami "To właśnie miłość"

Część z wątków i bohaterów Richard Curtis napisał z myślą o konkretnych aktorach - z niektórymi od lat pracował i przyjaźnił się. Z niektórych - jak z Hugh Granta  czy Rowana Atkinsona - uczynił gwiazdy. "Od początku wiedziałem, że chcę, żeby Hugh Grant zagrał premiera, a Emma Thompson jego siostrę. Postać Natalie powstała specjalnie dla Martine McCutcheon".

W przypadku innych - zadecydował los, łut szczęścia albo po prostu świetny casting (zajęły się nim Mary Selway, Fiona Weir i Patrícia Vasconcelos). Billy’ego Macka - na przykład - miał zagrać ktoś inny, ale kandydaci nie chcieli czy też nie sprawdzili się. Na szczęście pojawił się Bill Nighy!

Szczęście towarzyszyło filmowcom w poszukiwaniach odtwórcy roli Sama. To chłopiec, który dopiero co stracił mamę, mieszka z ojczymem i... zakochał się. Cała gama emocji do odegrania w wiarygodny sposób. Kiedy Curtis poznał Sangstera, nie mógł wyjść z podziwu. "Nie potrafię nawet powiedzieć jak bardzo był on jedynym dzieciakiem, który mógł tego wszystkiego dokonać" - opowiadał po latach. "W trakcie poszukiwań w pewnym momencie byliśmy już bliscy rezygnacji. Myśleliśmy, że nie możemy mieć zakochanego dziesięciolatka, bo to w ogóle nie brzmi prawdziwie. I wtedy przyszedł Sangster. Stanął przed kamerą. I po prostu to zrobił".

Prawdziwe są ujęcia z hali przylotów z Heathrow. Ekipa musiała koczować na lotnisku, rejestrować powitania, a następnie błagać sfilmowanych o wyrażenie zgody na wykorzystanie ich wizerunku w produkcji.

Anegdot związanych z kulisami realizacyjnymi "To właśnie miłość" jest bez liku. Wygrał upór Curtisa. Może ostatnia dykteryjka z planu, pokazująca ten upór w działaniu. Hugh Grant bardzo długo wzbraniał się przed nakręceniem tak bardzo lubianej dziś przez wszystkich sceny tańca. Uważał, że to "nie wypada". "Odkładał i odkładał" - wspominał w wywiadach reżyser. "Nie podobała mu się piosenka. Pierwotnie chcieliśmy wykorzystać utwór Jackson 5, ale Hugh w ogóle nie mógł go wyczuć. Był nieszczęśliwy z powodu tego wszystkiego, ale dłużej już zwlekać nie mogliśmy. Nakręciliśmy ten taniec na sam koniec zdjęć".

W święta mówi się tylko prawdę

Czy aby na pewno maksyma, która powraca u Curtisa jest prawdziwa? Że w święta mówi się tylko prawdę? Niech odważni eksperymentują ze szczerością. Dla innych jest romantyczna bajka, w której wygrywają miłość, nadzieja i wzajemna życzliwość. I Bill Nighy, oczywiście.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: To właśnie miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy