Reklama

Tam w lustrze to niestety nie ja!

Zagrać w biograficznym filmie o gwieździe rocka i zgarnąć Oscara? Banalne, prawda? W związku z premierą filmu "Wszystkie odloty Cheyenne'a" przypominamy więc pamiętne aktorskie kreacje, które daleko wykraczają poza klasyczny schemat biograficznego portretu.

Odlot Seana Penna

Kim jest główny bohater najnowszego filmu Seana Penna - "Wszystkie odloty Cheyenne'a"? Wiadomo o nim, że był kiedyś gwiazdorem rocka, śpiewającym w duecie z samym Mickiem Jaggerem. ("To raczej Mick śpiewał ze mną, niż ja z nim" - przyznaje nieskromnie Cheyenne). Ma również na koncie współpracę z Davidem Byrnem - liderem The Talking Heads, którego spotyka w jednej ze scen filmu.

Inspiracją do ekscentrycznego wizerunku był jednak Robert Smith, wokalista grupy The Cure.

- W młodości widziałem kilka ich koncertów na żywo. A trzy lata temu znów wybrałem się na występ tego zespołu i okazało się, że pięćdziesięcioletni teraz Robert Smith, wygląda dokładnie tak samo jak w wieku dwudziestu lat. To był szok, ale pozytywny - przyznaje reżyser "Wszystkich odlotów Cheyenne'a" Paolo Sorrentino.

Reklama

- Widząc go z bliska za kulisami, zrozumiałem, że w człowieku można znaleźć wiele pięknych i wzruszających sprzeczności. Stałem przed 50-latkiem, wciąż całkowicie utożsamiającym się z wizerunkiem, który z definicji należy do wieku dorastania. Jednak nie było w tym nic żałosnego. To było coś wyjątkowego, co - zarówno w filmach jak w życiu - budzi zachwyt: niesamowity, wyjątkowy i ekscytujący wyjątek od reguły - włoski reżyser przypomina sobie koncert The Cure.

- To niezwykłe doświadczenie powtórzyło się kilka miesięcy później w Nowym Jorku, kiedy w upalny, lipcowy dzień odbyła się pierwsza próba charakteryzacji i kostiumów z Seanem Pennem. Przed moimi oczami rozegrał się mały cud, gdy Sean Penn, przechodząc stopniową metamorfozę, najpierw przy pomocy szminki, potem mascary i stroju, a wreszcie sposobu chodzenia - naturalnego, a jednak innego niż na co dzień - stał się całkowicie nową osobą: Cheyenne'em - zwierzył się Sorrentino.

Jak reżyser wpadł na Cheyenne'a? - Jego imię wybrałem, gdyż jest typowe dla gwiazdy rocka. Szukałem czegoś, co brzmiałoby autentycznie. Wzięliśmy jedną z najbardziej kultowych nazw w historii rocka, Siouxsie and the Banshees i zmieniliśmy ją nieco, uzyskując w efekcie Cheyenne and the Fellows - zakończył Sorrentino.


Upadła gwiazda popu

Kilka lat temu na ekranach polskich kin zadebiutowała brytyjska muzyczno-romantyczna komedia "Prosto w serce", w której Hugh Grant wcielał się w postać Aleksa Fletchera - gwiazdora lat 80 i członka popularnej grupy PoP. Lata twórczej świetności Fletcher ma już jednak daleko za sobą, dziś zarabiając na życie wykonywaniem znanych przebojów na lokalnych festynach i w parkach rozrywki. Niespodziewanie ten niegdyś charyzmatyczny i utalentowany muzyk zyskuje jednak szansę powrotu do świata sławy. Przeżywająca triumfy piosenkarka Cora Corman proponuje mu bowiem napisanie utworu, który mają zaśpiewać w duecie.

Mimo że akcja komedii Marca Lawrence'a rozgrywa się współcześnie, widz przenosi się do lat 80. dzięki wideoklipowej retrospekcji. Na początku filmu można obejrzeć specjalnie nakręcony teledysk do piosenki "Pop Goes My Heart" z fryzurami a la Flock of Seagulls, dekoracjami w szachownice, tancerkami w obcisłych kostiumach pielęgniarek i typowym dla lat 80. oświetleniem.

"Praca przy teledysku była wielką frajdą. Te wszystkie ujęcia zespołu w rozmaitych kostiumach i śmieszne, kiczowato zagrane scenki. W ramach przygotowań obejrzeliśmy mnóstwo występów Duran Duran. Musiałem nałożyć na siebie mnóstwo różu. Wyglądałem trochę, jak paryska 'madam'" - przypominał sobie Hugh Grant.

No właśnie... Kostiumografka Susan Lyall w dużej mierze wzorowała się na Duran Duran - zwłaszcza na liderze grupy Simonie Le Bonie.

"Z Aleksa próbowałam zrobić karykaturę upadłej gwiazdy popu" - wyjaśnia. "Chciałam, aby był to niegdyś przystojny piosenkarz, który marzy o powrocie na estradę i może także o nowej, młodszej widowni. Nawet dzisiaj Alex ubiera się trochę w stylu lat 80., o czym świadczy charakterystycznie zarzucony szalik i mnóstwo sygnetów. Nosi także mały naszyjnik i ciemne okulary. No i ma bzika na punkcie tenisówek, podobnie jak inne dawne gwiazdy rocka".


Ambiwalencja glam rocka

O wiele łatwiej domyśleć się, kto był dla reżysera Todda Heynesa inspiracją przy realizacji filmu "Idol" - historii pewnej szczególnej ery w historii rock'n'rolla. Akcja filmu rozgrywa się we wczesnych latach 70. Będący u szczytu sławy glamrockowy idol Brian Slade (Jonathan Rhys Meyers) - nagle znika. Film opowiedziany jest z punktu widzenia dziennikarza (Christian Bale), który po latach próbuje odkryć, co tak naprawdę stało się z ekscentrycznym wokalistą.

Na trop biograficzno-muzycznych inspiracji naprowadza nas już oryginalny tytuł produkcji Todda Haynesa - "Velvet Goldmine" - który jest również tytułem jednej z mniej znanych piosenek Davida Bowiego.

"Wydarzenia, które opowiedziałem w 'Idolu', są czystą fikcją, ale niemal wszystkie zakorzenione są w jakimś autentycznym zdarzeniu" - przyznaje reżyser, który w późniejszym okresie swej twórczości nakręcił też biograficzną fantazję na temat życia Boba Dylana, gdzie w postać legendarnego barda wciela się aż 6 aktorów (w tym... Cate Blanchett).

Wracając do "Idola"... Haynes przyznaje, że wymyślając strategię na pokazanie kultury glam rocka, której nieodłącznym elementem jest rodzaj seksualnej ambiwalencji, wpadł właśnie na pomysł zabawy tożsamością. Bowie zresztą nie jest tu jedynym punktem odniesienia; jeden z bohaterów jest mieszanką postaci Iggy'ego Popa i Lou Reeda (nazwa ekranowego zespołu Venus in Furs to z kolei zapożyczenie z tytułu słynnej piosenki grupy Velvet Underground, którego liderem był właśnie Reed); postaci filmu często posługują się zaś cytatami z Oscara Wilde'a, którego filozofia stała u podstaw estetyki glam rocka.

W filmie miała zresztą pierwotnie znaleźć się muzyka Bowiego. Kiedy jednak wokalista dowiedział się, że scenariusz "Idola" jest częściowo oparty na nieautoryzowanej biografii "Stardust: The David Bowie Story" autorstwa Henry'ego Edwardsa i Tony'ego Zanetty oraz na wspomnieniach byłej żony gwiazdora - Angeli Bowie - zagroził producentom filmu procesem.

W efekcie scenariusz "Idola" został przepisany na nowo tak, by uniknąć jakichkolwiek podobieństw między bohaterem filmu a autorem "Ziggy'ego Stardusta", na ścieżce dźwiękowej filmu próżno szukać zaś nagrań Bowiego. Wystarczy jednak pobieżny rzut oka na kreację Jonathana Rhysa Meyersa, by pozbyć się jakichkolwiek wątpliwości, kim inspirował się Haynes.


Ostatnie dni Kurta Cobaina

Ostatnim z filmów, który opowiadając historię muzyka rockowego, posługuje się tylko biograficzną sugestią, jest "Last Days" w reżyserii Gusa Vant Santa, który przybliża nam niespokojną osobowość dożywającego swych ostatnich dni genialnego muzyka. Znany z "Marzycieli" Bertolucciego Michael Pitt gra Blake'a, artystę, który wspiął się na szczyty sukcesu i teraz samotnie dźwiga na swoich barkach ciężar utrzymania kilku rodzin, a starzy przyjaciele odzywają się tylko, gdy czegoś potrzebują. Zwłaszcza pieniędzy. "Last Days" przedstawia kilka godzin z życia Blake'a, które spędza on w drewnianym domku na odludziu, uciekając od własnego życia.

Gus Van Sant przyznał, że nad projektem filmu "Last Days" pracował niemal dekadę. Z jednej strony chciał, by był to biograficzny obraz o Kurcie Cobainie; groźba ewentualnego procesu ze strony wdowy po liderze Nirvany - Courtney Love - skutecznie odwiodła go jednak od tego pomysłu. Nie był też pewien, jak na film zareagują fani Nirvany oraz rodzina Cobaina. Po kilkukrotnych spotkaniach z Courtney Love reżyser doszedł do wniosku, że bezpośredni film biograficzny byłby dla niej "zbyt bolesny".

Aktorka Asia Argento, która wcieliła się w filmie w postać Jessiki Hopper, rozwiała po premierze "Last Days" wszelkie wątpliwości. "Napisali, że gram Courtney Love, ale to nieprawda. Zasmuciło mnie to. Nie wiem, dlaczego ludzie twierdzą, że to Courtney. Bardzo mi przykro z tego powodu" - przyznała Argento.

Van Sant tłumaczył się bardziej rzeczowo. "Po prostu pozwoliliśmy puścić wodze naszej wyobraźni. Nie wiedzieliśmy wtedy zbyt dużo. Tylko to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w mediach. W Portland pojawili się ludzie, którzy twierdzili, że posiadają informacje na temat Kurta, ale my chcieliśmy zbudować postać Blake'a w dużej mierze w oparciu o naszą wyobraźnię. Staraliśmy się użyć wszystkich możliwych środków, by go stworzyć" - wyjaśnił van Sant.


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sean Penn | Jonathan Rhys - Meyers | Hugh Grant | Tam
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama