"Superman": Marlon Brando zarobił fortunę dzięki małej roli. Na planie był nie do zniesienia
"Uwierzycie, że człowiek potrafi latać" – głosiło hasło na plakatach "Supermana" Richarda Donnera. Jednak by mógł polecieć, trzeba było w pierwszej kolejności nakręcić film. Nie było to najprostsze zadanie, ponieważ produkcja napotkała na wiele przeszkód. Jedną z nich było zachowanie Marlona Brando. Legendarny aktor wynegocjował niesamowitą kwotę za w sumie niewielką rolę, a na planie sprawiał masę problemów. Przypomnijmy o nich z okazji 45. rocznicy premiery filmu. "Superman" wszedł do kin 10 grudnia 1978 roku.
Po długim castingu do roli tytułowej wybrano szczupłego i zupełnie nieznanego Christophera Reeve’a. Szybko uznano, że do sukcesu filmu potrzebne są także bardziej rozpoznawane nazwiska. Rolę antagonisty, Lexa Luthora, otrzymał Gene Hackman. Dla producentów było to jednak za mało. Chcieli mieć w swoim filmie prawdziwą ikonę. Dlatego starali się, by w Jor-Ela, ojca Supermana, wcielił się Marlon Brando.
Dwukrotny zdobywca Oscara nie palił się do występu. Podczas rozmów z producentami i reżyserem rzucał absurdalnymi pomysłami. Proponował, by Jor-El był zieloną walizką lub bajglem przemawiającym jego głosem. Nie widział jednak, że Donner był na to gotowy. Gdy rozpoczęły się negocjacje, poprosił o poradę Jaya Kantera, doświadczonego agenta i kierownika wytwórni. „[Brando] będzie chciał wystąpić jako zielona walizka” – usłyszał od niego w pierwszych słowach.
Według Kantera gwiazdor "Na nabrzeżach" "kochał pieniądze i nienawidził pracować, więc jeśli przekona cię, że populacja Kryptonu [planety Superman] wyglądają jak zielone walizki i na ekranie pojawi się tylko zielona walizka, on dostanie forsę za samo podłożenie głosu. W taki sposób podchodzi do pracy".
Z kolei Francis Ford Coppola, który reżyserował Brando w „Ojcu Chrzestnym”, poradzi Donnerowi, by pozwolił aktorowi się wygadać. „To genialny człowiek, ale kocha swój głos. Daj mu mówić, a szybko sam wyciągnie się z każdego stworzonego przez siebie problemu” – poradził koledze po fachu twórca „Czasu Apokalipsy”.
W końcu podpisano kontrakt. Z niewielką rolę gwiazdor „Ojca Chrzestnego” otrzymał niespotykaną wówczas kwotę 3,7 miliona dolarów. W dodatku obiecano mu 11,75% przychodów filmu. Reeve zarobił dzięki tytułowej roli 250 tysięcy dolarów. Jego filmowy ojciec dostawał tyle za każdą minutę na ekranie.
„Gdy dołączyłem do produkcji i usłyszałem, ile zapłacili Marlonowi Brando, wkurzyłem się, bo to suma, której nikt nie jest wart” – wspominał Donner w jednym z dokumentów o produkcji filmu. Zaraz dodał: „Dzięki temu mogłem jednak z nim pracować i zobaczyć go w moim filmie – i wtedy wydawało mi się, że zapłacono mu za mało”.
„Wszystko ma swoją cenę na rynku. Mają ją auta, mają ją hula hopy, mają ją bezużyteczne rupiecie. Nie uważam, by aktorzy różnili się jakoś od gwiazd rocka, które rozpoczęły ten trend” – dodał Brando w tym samym filmie.
Prawdziwe kłopoty zaczęły się jednak, gdy aktor pojawił się na planie. Brando nie zamierzał się przemęczać i zaprzątać głowy linijkami dialogów. Na planie czytał je z kart trzymanych przez asystentów reżysera. Sam utrzymywał, że dzięki temu łatwiej było mu podejść do dialogu i sprawić, by brzmiał on naturalnie.
"Nie ma nic nudniejszego od reżysera, który każe aktorowi podejść do drzwi, odwrócić się i powiedzieć: ‘Marto… Żegnaj’. Wiesz, że to się stanie. Jeśli nie znasz słów, ale masz powierzchowny zamysł, jak będzie wyglądał dialog, i spoglądasz na karty [z napisami], sprawiasz wrażenie, że twój bohater rzeczywiście szuka tych słów. Przecież nie zna ich od początku" – tłumaczył. Karty jednak nie wystarczyły. Dialogi umieszczano wszędzie, nawet na klatkach piersiowych aktorów stojących naprzeciwko Brando. W dodatku odtwórca roli Vita Corleone namawiał reżysera, by nie robiono dubli. Według niego „za pierwszym razem wypadał najszczerzej”.
Niechęć Brando do pracy uderzyła wszystkich. Przekonał się o niej szesnastoletni wówczas Cary Elwes. Przyszły aktor, znany m.in. z „Narzeczonej dla księcia”, pracował na planie filmu, a gdy jeden z asystentów reżysera zachorował, zajął na krótki czas jego miejsce. Miał wtedy jedno zadanie: „Wyciągnąć Marlona z jego przyczepy”. „Nie wykazywał żadnej inicjatywy, by się nie spóźniać, bo jego agenci wynegocjowali dla niego niesamowite warunki. Za każdy dzień pracy dostawał prawie milion dolarów” – wspominał Elwes dla „The Telegraph”. Rzeczywiście, w kontrakcie Brando znajdowała się klauzula mówiąca, że będzie przebywał na planie jedynie dwanaście dni i ani chwili dłużej.
"Biedny Donner dostawał szału, bo [Brando] chodził na spacery, gdy miał taką ochotę. Czasem przed obiadem, czasem nie". Elwes odkrył, że zdobywcę Oscara najlepiej nakarmić przed wyciągnięciem go na plan. „Gdy Marlon był najedzony, był w znacznie lepszym humorze. Więc szukałem delicji, które przypadłyby mu do gustu, a tych nie można było łatwo dostać w okolicach planu. Przede wszystkim lubił desery” – wspominał Elwes.
Z podejścia Brando nie był zadowolony Reeve. Według niego Brando „wziął forsę i uciekł”. Pracę nad filmem wspominał bardzo dobrze, ale nie mógł znieść podejścia starszego kolegi po fachu.
Humory i dziwactwa legendarnego aktora nie przeszkodziły jednak „Supermanowi” w odniesieniu sukcesu. Film zarobił ponad 300 milionów dolarów i był początkiem pierwszej kinowej franczyzy superbohaterskiej.