Reklama

Steven Seagal: Od bohatera do zera. Jak hollywoodzki gwiazdor sięgnął dna?

Według anegdoty w 1987 roku Michael Ovitz, producent filmowy i przyszły szef Disneya, zapragnął udowodnić, że potrafiłby zrobić gwiazdę z każdego. Przypomniał sobie wtedy o swoim trenerze aikido. Co prawda ten mówił o sobie niestworzone rzeczy, dziwnie biegał i nie miał doświadczenia filmowego poza koordynowaniem scen kaskaderskich w trzech produkcjach, ale co tam. Tak oto kino otrzymało Stevena Seagala - gwiazdę, która weszła na szczyt zaskakująco szybko i zaraz zleciała z niego na samo dno. Na jego upadek złożyło się kilka czynników, przede wszystkim ślepa wiara w swoją wyjątkowość i brak dystansu do siebie.

Według anegdoty w 1987 roku Michael Ovitz, producent filmowy i przyszły szef Disneya, zapragnął udowodnić, że potrafiłby zrobić gwiazdę z każdego. Przypomniał sobie wtedy o swoim trenerze aikido. Co prawda ten mówił o sobie niestworzone rzeczy, dziwnie biegał i nie miał doświadczenia filmowego poza koordynowaniem scen kaskaderskich w trzech produkcjach, ale co tam. Tak oto kino otrzymało Stevena Seagala - gwiazdę, która weszła na szczyt zaskakująco szybko i zaraz zleciała z niego na samo dno. Na jego upadek złożyło się kilka czynników, przede wszystkim ślepa wiara w swoją wyjątkowość i brak dystansu do siebie.
Steven Seagal, 1998 r. /Thierry Falise/LightRocket via Getty Images /Getty Images

Wbrew przytoczonej wyżej opowiastce, za karierą Seagala nie musiała stać wyłącznie pewność siebie Ovitza. Producent okazał się jednak kluczowy we wprowadzeniu mistrza aikido do Hollywood. Droga Seagala jest pełna paradoksów. Jak zaznacza Vern, autor książki "Seagology: A Study of the Ass-Kicking Films of Steven Seagal", największe gwiazdy kina akcji musiały znosić małe role w filmowych potworkach przed występami w swych największych hitach. Sylvester Stallone pojawił się w erotyku i grał epizody, zanim widzowie pokochali go jako boksera Rocky’ego. Arnold Schwarzenegger debiutował w "Herkulesie w Nowym Jorku", w którym go zdubbingowano. Wtedy nikomu nawet nie śnił się kultowy "Terminator". Tymczasem Steven Seagal rozpoczął swą filmografię od roli głównej w jednym ze swoich najlepszych filmów, który w dodatku współprodukował i przepisał pod siebie.

Reklama

Debiut jak z bajki

W "Nico - Ponad prawem" wypracowano także formułę bohatera, którą mistrz aikido będzie powielał w nieskończoność. Policjant Nico Toscani jest odważnym stróżem prawa, który nie boi się przekroczyć swych uprawnień w walce z przestępczością. Nie da się go kupić, w kryzysowych sytuacjach zachowuje spokój i zawsze znajduje wyjście z najgorszej sytuacji. Jest weteranem, współpracował ze służbami, od wczesnych lat trenował sztuki walki. Kobiety go pragną, mężczyźni podziwiają. W "Nico" Seagal przyjmuje kilka ciosów, ale w przyszłości nikt nie będzie w stanie go zranić. Wszystkie te motywy będą powracały w jego kolejnych filmach. Nieważne, czy wcieli się w kuchcika na okręcie wojennym, pracującego dla rządu naukowca, policjanta lub szefa mafii. Aktor w każdej produkcji kreuje mniej więcej tę samą postać.

Podobno włodarze Warner Bros. nie byli zachwyceni gotowym "Nico" i rozważali nawet usunięcie go z kalendarza premier. Pomocną dłoń znów wyciągnął Ovitz, który zaprosił producentów na pokaz zdolności Seagala. Na ich oczach przyszły gwiazdor bronił się przed atakami kilku swoich studentów, a potem samodzielnie pokonał całą grupę. Producenci byli pod ogromnym wrażeniem i postanowili dać Seagalowi szansę. Nie wiedzieli, że byli świadkami starannie wyreżyserowanego przedstawienia. Mistrz otrzymał tymczasem kontrakt na kolejne produkcje. Średnie recenzje i niesatysfakcjonujący wynik kasowy "Ponad prawem" (niecałe 19 milionów dolarów w Stanach Zjednoczonych) nie miały na ich decyzję żadnego wpływu.

Jak Hoffman i De Niro

Anegdota z pokazem dla producentów jest symptomatyczna dla późniejszej kariery Seagala, który często pozwalał sobie na kłamstwa i niedopowiedzenia. Już w czasie promocji "Nico" twierdził, że w przeszłości szkolił agentów CIA, a sam także pracował dla agencji. Z latami przybywało opowieści z jego życia, których prawdopodobieństwo pozostawiało wiele do życzenia. Twierdził, że aikido uczył go sam Morihei Ueshiba, który opracował tę sztukę walki. Tyle że zmarł on w 1969 roku. Tymczasem Seagal przeprowadził się do Japonii między 1971 a 1973 rokiem. W 1975 roku osiadł w Osace, gdzie ożenił się z Miyako Fujitani, córką lokalnego mistrza aikido. Sam wkrótce dorobił się tego tytułu i razem z żoną założył własne dojo. Później utrzymywał, że pewnego dnia walczył z przedstawicielami yakuzy, którzy przyszli ściągnąć od niego haracz. Fujitani nie przypominała sobie takiej sytuacji. Twierdziła, że jej były mąż przegonił kiedyś sprzed wejścia jakichś pijaków.

Z ilością kłamstw rosło także ego Seagala, który po sukcesie pierwszych filmów stwierdził, że jest wybitnym aktorem. "Myślę, że jestem tak dobry jak Dustin Hoffman, Robert De Niro, ci wszyscy goście" - miał powiedzieć Ovitzowi, gdy ten jeszcze go reprezentował. Nie trwało to długo, bo Seagal w końcu zwolnił ojca swego sukcesu. W swojej autobiografii "Who is Michael Ovitz?" producent przyznał, że jego dawny klient "padł ofiarą częstego przeświadczenia, że jeśli udała ci się jedna rzecz, możesz zrobić wszystko".

Poczucie wyższości oraz brak dystansu szybko sprawiły, że Seagal stał się bohaterem barwnych dykteryjek krążących po Hollywood. Pierwsze spotkanie z nim mocno wryło się w pamięć Markowi Harmonowi, gwiazdorowi serialu "Agenci NCIS". Seagala spotkał przypadkiem na terenie jednej z dużych wytwórni, jeszcze przed premierą "Nico". Był już jednak po seansie ukończonego filmu. Pokazał mu go reżyser Andrew Davis, który chciał go przekonać do współpracy. Harmon podszedł do mistrza aikido, pogratulował debiutu i zapewnił, że czeka go wspaniała kariera filmowa. Zwrócił jednak uwagę na jeden szczegół - dziwny bieg Seagala, który w przyszłości okaże się tematem niezliczonych żartów. Następnie poszedł coś przekąsić do pobliskiej kawiarni. Gdy wyszedł, Seagal wciąż stał w tym samym miejscu i wpatrywał się wściekle w Harmona.

Przeciwko Arnoldowi

Szczytowym osiągnięciem bufonady początków aktorskiej kariery Seagala był jego występ z 20 kwietnia 1991 roku w komediowym programie "Saturday Night Live". Członkowie obsady, scenarzyści, a nawet Lorne Michaels, pomysłodawca formatu, wspominają go jako najgorszego gospodarza w niemal pięćdziesięcioletniej historii show. Problemy zaczęły się już w momencie prezentacji pomysłów na skecze. Seagal odrzucał wszystkie dowcipy, których nie rozumiał. Nie chciał także śmiać się z siebie. Nie zgodził się, by podczas jego otwierającego monologu leciała piosenka "Kung Fu Fighting" Carla Douglasa. "Był zbyt cool, wpatrzony w swój wizerunek. Stallone... Ktokolwiek... Pojawiał się u nas i żartował z siebie. Tak to się robi. Bo publiczność właśnie wtedy dostrzega w tobie człowieka" - mówił David Spade, wtedy jeden z członków obsady. Z kolei Bob Odenkirk, wówczas scenarzysta SNL, dziś gwiazda serialu "Zadzwoń do Saula", zdradził, że Seagal na dzień dobry umniejszał programowi. Cały czas zaznaczał, że nigdy go nie oglądał i nie obchodzi go, na czym polega.

W powracającym cyklu "Hans i Franz", w którym Dana Carvey i Kevin Nealon wcielali się w dwóch austriackich strongmanów planujących powtórzyć sukces Arnolda Schwarzeneggera, Seagal miał się skonfrontować z tytułowymi karykaturami. Mistrz aikido już podczas prezentacji pomysłu zaznaczył, że jeśli pojawi się w skeczu, to musi ich pokonać. Scenarzyści starali się mu wytłumaczyć, że nawet gdyby Hans i Franz spuścili mu manto, efekt byłby komiczny i niegodzący w jego wizerunek twardziela. Aktor nie chciał o tym słyszeć. Nie podobały mu się także dowcipy. Wedle pierwotnego pomysłu Hans i Franz obrzucaliby go dziecinnymi obelgami w stylu "Arnold jest od ciebie silniejszy. Odwinąłby ci małym palcem, a ty przeleciałbyś cały pokój i upadł na tyłek". Jak wspomina Carvey, na próbie dwa dni przed nagraniem Seagal przeczytał swoje kwestie, jakby był obrażony, i zaraz opuścił plan zdjęciowy. Zaniepokojony komik znalazł go i spytał, czy wszystko ok. Seagal nawet na niego nie spojrzał. Powtarzał tylko pod nosem: "Gdyby Arnold tu był, skopałbym mu pi***ony tyłek". Carvey starał się mu wytłumaczyć, że to tylko żarty. Seagal nie chciał tego zrozumieć i wymusił zmiany w skeczu. "Największy problem ze Stevenem... [...] Mówiąc po niemiecku, nie wytłumaczysz niczego komuś, kto nie mówi po niemiecku" - podsumował próby dialogu z gwiazdorem Tim Meadows.

Najgorsze okazały się jednak pomysły Seagala na skecze. W jednym z nich wcielałby się w psychiatrę, a jego nowa pacjentka (w tej roli widział Victorię Jackson) okazałaby się niedawną ofiarą gwałtu. Lekarz miałby ją zahipnotyzować, następnie molestować nieświadomą kobietę, a na koniec powiedzieć jej, że ma przychodzić do niego raz w tygodniu. "Bo tacy, k***a, są terapeuci. Chcą tylko wyłudzić od ciebie kasę" - tłumaczył przerażonym scenarzystom Seagal. "Więc... Chcesz, żebyśmy zrobili najobrzydliwszy skecz w historii telewizji?" - spytał go Al Franken, który pracował w SNL przez 15 sezonów. "Nigdy nie podobają wam się moje pomysły" - bąknął urażony aktor. Pomysłu oczywiście nie zrealizowano.

Ostatecznie odcinek kończył inny skecz, na który wpadł Seagal. Przedstawiał grupę kaskaderów w garniturach pozujących na szefostwo złej korporacji. Nagle do ich sali narad wpadał gwiazdor "Nico" i po krótkiej pogawędce rzucał nieszczęśnikami po całym pomieszczeniu. Pod koniec spoglądał w kamerę i kwitował: "To się dzieje, gdy zanieczyszczasz planetę". Publiczność oniemiała. Nikt nie wiedział, co się właśnie stało. Seagal był zachwycony. "Pewnie w dniu nagrania ścisnął sobie za mocno tę swoją jednocalową kitkę" - ironizował Spade. "Po prostu nie był zabawny, a w dodatku za bardzo krytykował obsadę i ekipę. Nie docierało do niego, że nie można kogoś nazwać głupim w środę i spodziewać się, że będzie wciąż dla ciebie pisał w sobotę" - podsumował gwiazdę "Liberatora" Meadows. Swoje trzy grosze dorzucił także producent Lorne Michaels, zwykle niekomentujący publicznie niesnasek z gwiazdami odwiedzającymi jego show. Kilka tygodni później gospodarzem odcinka był Nicolas Cage. Podczas swojego monologu aktor mówił w niedwuznaczny sposób o swoich koleżankach z planu. W pewnym momencie reżyser zaprosił go do gabinetu Michaelsa, gdzie ten zwrócił mu uwagę na jego język. Spytał także, jak czułby się Cage, gdyby w taki sposób mówiono o Sofii Coppoli, jego kuzynce. Aktor złapał się za głowę. "Publiczność myśli pewnie, że jestem największym cymbałem w historii programu!" - biadolił. "Nie, tym jest Steven Seagal" - pocieszył go Michaels.

Historia miała swój ciąg dalszy, gdy Franken pojawił się w wieczornym programie Jaya Leno. Ku swemu przerażeniu odkrył, że drugim gościem jest Seagal. "Dlaczego Lorne tak o mnie mówił?" - dopytywał się gwiazdor, nawiązując do skeczu z Cage'em. Frankena zamurowało. Z pomocą przyszedł mu Leno. Spokojnie wyjaśnił, że Lorne chciał pewnie podbić dowcip i dlatego w finale wymienił największego aktora na świecie. To uspokoiło Seagala i potwierdziło przypuszczenia Frankena co do jego osoby. "Jest najokropniejszy" - skwitował go w podcaście Toma Segury. Filmowego "Nico" nigdy więcej nie zaproszono do SNL, a jego odcinek usunięto z powtórek.

Każdy ma historię z Seagalem

Anegdotę o Seagalu ma także Rob Schneider. W rozmowie z Howardem Sternem zdradził, że znajomy scenarzysta, którego nazwisko zachował dla siebie, został zaproszony na spotkanie z nim w celu wprowadzenia poprawek do "Liberatora 2". Czekał na gwiazdora prawie godzinę. Gdy ten się pojawił, oznajmił: "Właśnie przeczytałem najlepszy scenariusz w historii". "O, fajnie" - odpowiedział znajomy Schneidera. "Kto go napisał?" - spytał z uprzejmości. "Ja" - odparł z nieukrywaną dumą Seagal.

Kopalnią anegdot okazał się także plan filmu "Nieuchwytny" Johna Graya z 1996 roku. Był to schyłek najlepszych lat kariery mistrza aikido. Wkrótce oskarżenia o molestowanie seksualne, pojawiające się od 1990 roku, i inne wątpliwe zachowania zaowocują kilkuletnią przerwą twórczą. Po jej zakończeniu jego filmografię zaleją tanie produkty powstałe z myślą o rynku VHS i DVD. Seagal, prywatnie praktykujący buddysta, był właśnie świeżo po spotkaniu z Dalajlamą i bardzo je przeżywał. W przerwie zdjęć zaczął opowiadać partnerującemu mu Keenanowi Ivory’emu Wayansowi, jak bardzo odmieniło go to doświadczenie. Anegdotę tę opowiedział m.in. Rob Schneider w audycji Howarda Sterna. "Wiesz, czuję różnicę, czuję oświecenie. [...] Pewne rzeczy, które nie miały dla mnie sensu, teraz mają sens" - mówił rzekomo Seagal, zapewniając, że w jego życiu zapanował spokój i ład, a on sam kroczy ścieżką pokoju. W tym samym momencie podszedł do niego jego asystent z informacją, że była żona nie może przywieźć do niego dzieci na weekend.

Mniej do śmiechu było Stephenowi Tobolowskiemu, który w "Nieuchwytnym" wcielił się w szaleńca przetrzymującego zakładników w kościele. Bohater Seagala miał się z nim skonfrontować, zastrzelić go i uratować wszystkich. Jego sceny były realizowane jako pierwsze. Wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik. Niestety, Seagal doznał duchowego odrodzenia i nagle oznajmił, że nie będzie już zabijał ludzi w filmach. Reżyser przyszedł do Tobolowsky’ego i powiedział: "Słuchaj, Steven będzie chciał cię przekonać, żeby ocalić twoją postać. Nie wchodź z nim w dyskusję. Ma cię zabić". Gray był zestresowany, ponieważ decyzja gwiazdora zaniepokoiła producentów. Dali pieniądze na kino akcji, a nie bajkę z pacyfistycznym morałem. Ku zaskoczeniu Tobolowsky’ego Seagal rzeczywiście już przy pierwszym spotkaniu zaczął go przekonywać, że jego postać nie powinna zginąć. "Nie powinniśmy wypuszczać takiej ilości przemocy do świata" - argumentował mistrz aikido. Tobolowsky zaczął go przekonywać, że grany przez niego psychopata jest nieszczęśliwy w swoim ciele. Po śmierci będzie mógł się odrodzić w nowym, lepszym życiu. Seagal kupił to. Nagrali wszystko, jak scenariusz nakazywał. Pożar wydawał się ugaszony.

Dwa miesiące później Tobolowsky otrzymał telefon od Graya. "Mamy problem" - oznajmił. "Steven zaczął dopowiadać w kolejnych scenach, że nie zabił gościa w kościele". Reżyser nie chciał walczyć z gwiazdorem. Zamiast tego poprosił Tobolowsky’ego, by dograł kwestię świadczącą, że jego postać w jakiś sposób przeżyła. W studiu pokazał mu już zmontowana scenę, w której Seagal strzela do niego, a jego klatka piersiowa niemal eksploduje i zalewa się krwią. Załamany Tobolowsky wykrzyczał do mikrofonu: "Dobij mnie". Towarzyszący mu Wayans stwierdził: "No, to wkroczyliśmy do krainy komedii". Ostatecznie nagrane wtedy kwestie nie znalazły się w filmie.

Tylko nie wysadzajcie mi głowy

Na planie "Krytycznej decyzji" Stuarta Bairda, także z 1996 roku, nie było łatwiej. Seagal grał tam dowódcę elitarnego oddziału komandosów, który ma za zadanie zneutralizować porywaczy samolotu pasażerskiego. Pierwszego dnia zdjęć zwrócił się do obsady i ekipy: "Ja tu dowodzę. Moje słowo jest prawem". John Leguizamo, który wcielał się w jednego z komandosów, uznał to za dowcip i zaczął się śmiać. Seagal szybko rozwiązał nieporozumienie i brutalnie przyparł go do ściany, przerażając wszystkich obserwujących. Jak się okazało, gwiazdor krótko rządził na planie. Gdy była żona Seagala oskarżyła go o pobicie, Kurt Russell, grający głównego bohatera "Krytycznej decyzji", odmówił dalszej współpracy z nim. W tej sytuacji producenci zdecydowali się zwolnić gwiazdę "Liberatora". Szybko wymyślono scenę, w której jego głowa eksploduje na skutek nagłej zmiany ciśnienia. Seagal, jak zawsze, zaczął kręcić nosem. Argumentował, że jego fani nie zaakceptują takiego odejścia. Szybko opracowano nowe, bardziej heroiczne odejście jego bohatera - byle tylko pożegnać się z nim raz na zawsze. 

Z racji jego nagłego zwolnienia scenariusz wymagał poprawek. Seagal grał przecież drugą najważniejszą postać. Zdecydowano, że jego dialogi przypisze się innemu bohaterowi. Wybrano tego, w którego wcielał się Leguizamo. Ten był zachwycony. Gdy kręcono śmierć Seagala, zjawił się na planie, chociaż tego dnia nie brał udziału w żadnej ze scen. Chciał się po prostu napawać odejściem znienawidzonego kolegi z planu. Nazwisko Seagala nie pojawia się w napisach początkowych filmu. Jego wizerunek umieszczono na plakatach tylko na kilku rynkach, m.in. w Niemczech.

Filmowy "Nico" nie musiał z kimś występować, by popaść z nim w konflikt. W latach dziewięćdziesiątych głośnym tematem była jego niechęć do Jeana-Claude’a Van Damme’a. W wieczornych programach rozrywkowych Seagal wielokrotnie twierdził, że Belg nie stanowiłby dla niego problemu w walce, a jego umiejętności nie stały na wysokim poziomie. Według Sylvestra Stallone’a na jednym z organizowanych przez niego przyjęć miarka się przebrała. Gdy Seagal znów zaczął ubliżać Van Damme’owi, ten zaproponował, by wyszli na zewnątrz i rozwiązali sprawę raz na zawsze. "Liberator" zgodził się, lecz nie stawił się w wyznaczonym miejscu. Van Damme nie dał jednak za wygraną i zaczął go szukać. Znalazł go w jednym z klubów w Los Angeles. Seagalowi ponownie udało się uciec. Według Stallone’a wynik potyczki był łatwy do przewidzenia - Van Damme pozamiatałby przeciwnikiem podłogę.

W 1997 roku Seagal po raz ostatni zagrał główną rolę w filmie kinowym. Od tego czasu na dużym ekranie gościł wyłącznie w epizodach lub w ramach żartów. Jego dalsza historia, pełna egzotycznych przyjaźni, wątpliwej etyki pracy, kolejnych oskarżeń i dziesiątek nienadających się do oglądania akcyjniaków, jest doprawdy fascynująca. Wyłania się z niej odwrócony amerykański sen, opowieść od bohatera do zera. Seagal z dnia na dzień został gwiazdą i chyba sam nie rozumiał, że nie wynikało to tylko z jego wyjątkowości. Przez całą swą karierę kręcił kolejne klony "Nico" - w ostatnich dwudziestu latach półamatorskie, prostackie, pozbawione polotu. Tylko kreowany przez niego bohater się w nich nie zmieniał. Zawsze wciela się w nieomylnego idola wszystkich, który pokona przeciwników w każdej konfrontacji - słownej lub fizycznej. Seagal zdaje się ciągle uważać, że taki jest jego obraz także w rzeczywistości.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Steven Seagal | aktor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy