Skandale w reżyserii Łukasza Barczyka
Gdyby słowo skandal nie zdewaluowało się w ostatnich latach, służąc już wyłącznie do opisu kolejnych wybryków coraz młodszych celebrytów, Łukasza Barczyka można byłoby nazwać największym skandalistą polskiego kina.
Od paru lat funkcjonuje na marginesie rodzimej kinematografii. Mimo że jego pierwszy film - głośny obraz "Patrzę na ciebie, Marysiu" - wyróżniony został na festiwalu w Gdyni nagrodą za debiut reżyserski, jego twórca - wbrew pokładanym w nim nadziejom - konsekwentnie odmawia schlebianiu populistycznym gustom, z każdym kolejnym filmem na nowo zaskakując widzów i krytyków.
Wystarczy jednak spojrzeć na listę artystów, którzy otaczali opieką artystyczną jego pierwsze, studenckie jeszcze próby filmowe - są wśród nich tak niepokorni i osobni reżyserzy, jak: Wojciech Jerzy Has, Mariusz Grzegorzek, czy Piotr Szulkin - by zrozumieć, że twórcza niezależność jest dla Barczyka najwyższą cnotą.
Już w debiutanckim filmie - entuzjastycznie przyjętym przez krytykę "Patrzę na ciebie, Marysiu" (1999) - Barczyk wcielił w życie teorię "kina jako skandalu", opowiadając historię rozpadu związku dwojga ludzi przy wykorzystaniu estetyki amatorskich filmów wideo. Wścibska kamera, która nie przestawała śledzić głównych bohaterów nawet w łazience, nerwowy, "niechlujny" montaż, wreszcie - ekspresyjna, ocierająca się o granice psychodramy gra aktorska - wszystko to sprawiło, że świeży i odkrywczy film Barczyka uznany został za najważniejsze dokonanie telewizyjno-filmowej serii "Pokolenie 2000".
O tym, że do żadnego pokolenia nie należy, lecz interesuje go tylko i wyłącznie realizowanie własnego, osobistego i osobnego kina - przekonał wszystkich Barczyk swoją kolejną produkcją. "Przemiany" (2003) określone zostały przez krytykę jako połączenie Czechowa i Bergmana. Historia trzech sióstr, mieszkających wraz z matką w odosobnionym dworku, była z pewnością inspirowana twórczością autora "Wiśniowego sadu". Klimat filmów szwedzkiego mistrza ewokowały już pełne napięć relacje między bohaterami filmu.
W "Przemianach" Barczyk po raz pierwszy pokazał, że współczesne polskie kino - zamiast zajmować się gangsterami lub opowiadać błahe historie miłosne, może na wzór teatru prowadzić intelektualny dyskurs ze współczesnością. Nie bez powodu główne role w tym filmie powierzył aktorom, współpracującym z jednym z najodważniejszych polskich twórców teatralnych - Krzysztofem Warlikowskim.
Maja Ostaszewska, Jacek Poniedziałek oraz Wojciech Kalarus zagrali w "Przemianach" role, których intensywności nie dorównują żadne filmowe kreacje tamtego okresu. Erotyczna scena między bohaterami Poniedziałka i Ostaszewskiej do dziś pozostaje najodważniejszym erotycznie momentem polskiego kina XXI wieku.
Współczesny teatr obecny był w twórczości Łukasza Barczyka już wcześniej. Między realizacją debiutanckiego "Patrzę na ciebie, Marysiu", a rozpoczęciem zdjęć do "Przemian", reżyser zaadaptował na potrzeby Teatru Telewizji trzy sztuki święcącego wtedy dramaturgiczne triumfy Imgmara Vilqista: "Beztlenowce", "51 minut" oraz "Fantom". Nie były to jednak typowe dla produkcji Teatru Telewizji "salonowe" realizacje, tylko autonomiczne dzieła filmowe - próby twórczego ożywienia skostniałej formuły Teatru Telewizji poprzez zastosowanie współczesnych technik filmowych.
Największym przedsięwzięciem Łukasza Barczyka w formule Teatru Telewizji był jednak "Hamlet" (2003). Mimo że to najbardziej "klasyczne" z jego przedstawień dla Teatru Telewizji, charakteryzujące się wspaniałą obsadą (m.in. Janusz Gajos, Grażyna Szapołowska, Zbigniew Zapasiewicz) i efektowną scenografią (zdjęcia zrealizowano we wnętrzach kopali soli w Wieliczce) - Barczyk rozgniewał tradycjonalistów, proponując psychoanalityczne spojrzenie na tekst Szekspira. "Hamlet" czytany przez pryzmat dzieł Carla Gustawa Junga? Oto Szekspir współczesny!
Zobacz fragment "Hamleta" w reżyserii Łukasza Barczyka:
Zanim Barczyk nakręcił kolejny film, po raz kolejny dał znak, że trzyma rękę na pulsie współczesności, kręcąc w Teatrze Telewizji wspaniałą, utrzymaną w stylistyce filmów Wong Kar-waia ekranizację powieści Harukiego Marukamiego "Na południe od granicy, na zachód od słońca".
Do kina powrócił dopiero w 2008 roku erotycznym thrillerem "Nieruchomy poruszyciel". Mimo iż tytuł zapożyczony jest z pism Arystotelesa, Barczyka bardziej inspiruje tu Zygmunt Freud. - Chciałem opowiedzieć o sile, która jest poza moralnością i etyką, a która powoduje, że rzeczy się dzieją, że człowiek trzyma się w kupie, mimo że jest zbudowany z tylu komórek. Według tego, w co wierzę, tym czymś jest miłość - mówił reżyser przy okazji premiery filmu, który wywołał powszechne zgorszenie w środowisku krytyki filmowej, głównie z powodu przerysowanych, zrealizowanych w estetyce filmowego campu scen erotycznych.
"Nieruchomy poruszyciel" - niespotykane w rodzimej kinematografii ćwiczenie z filmowego postmodernizmu - sprowokował także większy skandal. Reżyser wycofał bowiem swój film z udziału w festiwalu filmowym w Gdyni, inicjując dyskusję na temat kształtu i charakteru imprezy. Mógł sobie pozwolić na ten luksus, "Nieruchomym poruszycielem" debiutował bowiem także jako producent.
Zobacz zwiastun filmu "Nieruchomy poruszyciel":
- Zdawałem sobie sprawę, że z takim scenariuszem nie znajdę poparcia finansowego, więc praktycznie nigdzie z nim nie chodziłem. W ogóle nie poszedłem do Telewizji Polskiej a do PISF-u złożyłem scenariusz, kiedy film był już w fazie montażu. Krótko mówiąc - wybrałem sobie drogę absolutnej wolności twórczej. Dzięki temu mogłem sam zrobić scenografię, sam zająć się montażem - zajęło mi to 7 miesięcy - no i wreszcie sam ten film wyprodukować - mówił Barczyk.
Łukasz Barczyk kontynuuje swą świadomie outsiderską twórczość filmową. Jego najnowszy obraz "Italiani", który trafił na ekrany kin 11 marca, to właściwie rodzaj kinematograficznego eksperymentu, efekt współpracy reżysera z Krzysztofem Warlikowskim, który debiutuje tu jako aktor. Zdjęcia do "Italiani" powstawały przez cztery lata we Włoszech.
- [Ten projekt] zrodził się w Toskanii z fascynacji miejscem i ludźmi, z którymi się tam znalazłem. To film zupełnie niezaplanowany. On się nam naprawdę przydarzył! Trafiliśmy do włoskiego pałacu całą grupą: Krzysztof Warlikowski, Jacek Poniedziałek, scenografka Małgorzata Szcześniak, operatorka Karina Kleszczewska. Zobaczyłem tam nas, siebie, Warlikowskiego i powiedziałem, że chcę tu zrobić film - wspomina Barczyk.
Ważny szczegół: grany przez Warlikowskiego bohater nie wypowiada ani jednego słowa. Zresztą dialogi w "Italiani" pełnią zupełnie drugorzędną funkcję. - To film o milczeniu - deklaruje Barczyk. Filmowa kontestacja tego twórcy wydaje się wkraczać w nowy etap. Skandalu tym razem nie będzie - widownia "Italiani" nie przekroczy zapewne kilkunastu tysięcy miłośników kina arthouse'owego. Prawdopodobnie krytykom też nie będzie chciało się iść na nowy film "tego od 'Nieruchomego poruszyciela".
Jedno wszak pozostaje bez zmian - Barczyk jest jednym z niewielu polskich reżyserów filmowych wyczulonych na formę dzieła filmowego w nie mniejszym stopniu, niż na historię, którą opowiada. - Moim podstawowym bólem, towarzyszącym przyglądaniu się dyskusjom o polskich filmach jest to, że one są często ograniczone do treści - zatrzymują się na poziomie scenariusza. A mnie to kompletnie nie interesuje - uważa Barczyk.