W szarym PRL-u miał wielkie marzenie, które nigdy nie mogło się spełnić.
Był rok 1975. Roman Wilhelmi miał 39 lat i wyjechał do czeskiej Pragi na plan "Zaklętych rewirów" Janusza Majewskiego. Postać, którą miał grać - starszy kelner Fornalski - na pierwszy rzut oka jest zwykłym chamem i sadystą. Wilhelmi postanawia jednak pokazać go wielowymiarowo: także jako człowieka zgorzkniałego, przegranego. Na planie zaczesuje włosy do góry, odsłaniając łysinę, czego dotąd nie robił. Wstydził się jej. Zwykle miał pod ręką podpalany korek, którym ją tuszował. Jak opowiadała ówczesna żona aktora, Marika Kollar, chciał się upodobnić do Marlona Brando, którego trzy lata wcześniej podziwiał w "Ojcu chrzestnym". Chodziło nie tylko o wygląd. "Naśladując Brando, podśpiewywał mniej więcej tak: 'siki małej, siki małej' - najprawdopodobniej wersja Brando brzmiała 'she came my way'" - wspomina syn Wilhelmiego, Rafał.
Aktor grał jak Brando - gestami i mimiką twarzy. Być takim jak on to wielkie niespełnione zawodowe, a pewnie także życiowe marzenie Romana Wilhelmiego. Nigdy się nie spotkali. Ale ich drogi przecięły się w inny sposób. Kiedy pod koniec lat 50. dwudziestokilkuletni Wilhelmi stawia pierwsze kroki w zawodzie, za oceanem starszy o 12 lat Brando ma już na koncie Oscara za główną rolę w filmie "Na nabrzeżach" i kilka nominacji. Pierwszą z nich otrzymał w 1952 r. za postać Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Elii Kazana (partnerowała mu Vivien Leigh). Tak się złożyło, że pierwszą dużą rolą, jaką dyrektor Teatru Ateneum w Warszawie, Aleksander Bardini, zaproponował Romanowi Wilhelmiemu, był właśnie Kowalski w "Tramwaju...".
"To postać zarysowana mocno, wyraziście, choć zbyt mocno zbrutalizował tego Amerykanina pochodzenia polskiego, ciągle akcentując, że opinia szwagierki Blanche, że to cham, jest jednak uzasadniona" - pisał o Wilhelmim recenzent "Słowa Powszechnego" w lutym 1958 r. Na dobrych recenzjach się skończyło, a aktor musiał jeszcze poczekać na sukces. Po części z własnej winy.
Podobno w Ateneum zobaczył go pewien amerykański producent i zaproponował kontrakt. Pod jednym warunkiem: Wilhelmi ma się nauczyć angielskiego. Kiedy po roku spotkali się znowu, a Polak nadal nie mówił po angielsku, producent machnął ręką. Aktor tłumaczył to tak: "Co z tego, że ja bym się nauczył, skoro on by nie wrócił, a ja zostałbym z tym jak głupi". Nie wiadomo, czy anegdota - przypisywana później także Janowi Himilsbachowi - jest prawdziwa. W każdym razie obcego języka Wilhelmi nie nauczył się nigdy. Zaś dla Marlona Brando rola Kowalskiego była przepustką do wielkiej kariery.
Niewiele brakowało, a zarówno Brando, jak i Wilhelmi, w ogóle nie zagraliby swoich najważniejszych ról. Amerykanin miał opinię aktora konfliktowego i dlatego producenci "Ojca chrzestnego" nie chcieli go w roli Vita Corleone. Zagrał tylko dlatego, że reżyser Francis Ford Coppola się uparł i postawił na swoim. Z kolei Roman Wilhelmi nie miał ochoty zagrać Dyzmy (miał bardziej intratną propozycję roli za granicą). Przekonał go reżyser Jan Rybkowski, używając fortelu. Powiedział, że murowanym kandydatem do tej roli jest Jerzy Stuhr (co nie było prawdą), wzbudzając w Wilhelmim zazdrość i chęć rywalizacji. Zazwyczaj jednak aktor zabiegał o role i bardzo przeżywał porażki.
Długo miał żal do Andrzeja Wajdy, że jako Rafała Olbromskiego w "Popiołach" obsadził Daniela Olbrychskiego, a nie jego. Tym razem, gdy już się zdecydował, postanowił, że zagra zupełnie inaczej niż Adolf Dymsza w latach 50. Dyzma Dymszy był warszawskim cwaniakiem, a Dyzma Wilhelmiego - pozbawionym skrupułów chamem, mocno osadzonym w epoce. Koledzy wiedzieli o słabości Wilhelmiego do amerykańskiego gwiazdora. "Gdy chciałem mu zrobić przyjemność, mówiłem: 'No, Romuś, dzisiaj zupełnie jak Marlon'" - wspomina Henryk Talar. Potwierdza to także Barbara Wrzesińska: "Cieszył się jak dziecko, kiedy powiedziałam mu, że w kinie jest taki, jak Brando. 'Mów mi tak, stareńka' - odpowiadał. A gdy miał słabszy dzień, prosił, żebym mu przypomniała, jak to było z tym Marlonem".
Choć Brando i Wilhelmi uczyli się podobnej metody aktorskiej (jeden w nowojorskiej Actors Studio, drugi w warszawskiej PWST), opartej na regułach Konstantego Stanisławskiego - jej głównym założeniem było dogłębne zrozumienie motywów kierujących postacią - wyciągnęli z niej różne wnioski. Brando nie lubił uczyć się ról na pamięć (w "Ojcu chrzestnym" w widocznym miejscu przypinał sobie karteczki z kwestiami, które miał wypowiedzieć) i improwizował na planie. Dla Wilhelmiego taka postawa była nie do pomyślenia. Zamęczał reżyserów pytaniami. Zarzucał pomysłami. Na planie podporządkowywał sobie partnera. To on miał być gwiazdą. Chęć ścigania się z innymi była najważniejszym elementem jego osobowości. Tak w filmie czy teatrze, jak w życiu.
Za rolę Fornalskiego w "Zaklętych rewirach" Wilhelmi otrzymał główną nagrodę na festiwalu w Gdyni. Ale on marzył o Oscarze... Gdyby urodził się w USA, miałby dużą szansę. Brando dostał Oscara dwukrotnie. Z tym, że statuetki za "Ojca chrzestnego" nie odebrał. Gdy 5 marca 1973 r. Roger Moore odczytał jego nazwisko podczas ceremonii, na scenę wyszła Indianka. Powiedziała, że reprezentuje Marlona Brando, który nie może przyjąć nagrody, ponieważ przemysł filmowy bardzo źle traktuje Indian.
Roman Wilhelmi żenił się dwa razy, Marlon Brando - trzykrotnie. Z małżeństwa z Mariką Polak miał syna Rafała, Brando doczekał się siedemnaściorga potomstwa (z czego troje adoptował). Wilhelmi uwielbiał życie towarzyskie, Brando od niego stronił. Polak pracował do samego końca: rok przed śmiercią (zmarł w 1991 r.) w Teatrze Telewizji zagrał jedną ze swoich największych ról: Händla w "Kolacji na cztery ręce" w reżyserii Kazimierza Kutza. Z kolei Marlon Brando (zmarł w 2004 r.) w ostatnich latach życia opuszczał swą samotnię przy Mulholland Drive w Los Angeles tylko wtedy, kiedy proponowano mu dużo pieniędzy, które zarobić mógł niemal bez wysiłku.
Brando miał swój zawód w głębokiej pogardzie. "Aktorzy są jedynie wyrobnikami w tym biznesie i pracują dla pieniędzy. To aktorstwo, nie prostytucja, jest najstarszym zawodem świata" - stwierdził w jednym z wywiadów. Wilhelmi widział to inaczej: "W tym zawodzie chodzi o to, ażeby nie tworzyć jednolitych, prostolinijnych sylwetek. Aktor, grając postaci jednoznaczne, przestaje interesować widownię" - mówił w 1980 r.
TP