Robert Pattinson: Życie po "Zmierzchu"
Robert Pattinson dzwoni do mnie z pokoju, który zajmuje w jednym z hoteli Los Angeles. Tematem naszej rozmowy ma być "Woda dla słoni", najnowszy film z jego udziałem. Młody aktor nie chce rozmawiać ani o Sadze "Zmierzch", ani o produkcji "Saga Zmierzch: Przed świtem" - zbliżającym się wielkimi krokami finale tej lukratywnej filmowej serii.
Z pewnością nie dzwoni też po to, aby omówić ze mną scenę, która intryguje entuzjastów "Zmierzchu" najbardziej: moment, w którym - uwaga, spoiler! - Edward Cullen wstrzykuje swój jad w serce ukochanej Belli (Kristen Stewart) i zmienia ją tym samym w wampira.
Nie, to nie jest powód, dla którego dzwoni. Ale czy ktokolwiek mógłby powstrzymać się od tego pytania?
- Nie nakręciliśmy jeszcze tej sceny - mówi 24-letni aktor, wykręcając się od odpowiedzi. Jednak już po chwili chichot w słuchawce zdradza, że blefuje.
- Naprawdę nie wolno mi o tym mówić - tłumaczy - ale tak, nakręciliśmy tak zwaną "scenę narodzin" kilka miesięcy temu. Było to bardzo intensywne doświadczenie - wręcz szaleńczo intensywne.
Jak doskonale wiedzą fani popularnej książkowej serii, w scenie tej Bella niemal umiera, wydając na świat dziecko, które poczęła z Edwardem. Ten ostatni może uratować ją w jeden tylko sposób: obdarowując ją wiecznym życiem, ale i klątwą wampiryzmu zarazem.
- Z aktorskiego punktu widzenia była to dość traumatyczna scena do odegrania, i, szczerze mówiąc, straszna dla mnie jako człowieka pod względem emocjonalnym - mówi Pattinson. - W dużym skrócie, było to jak policzek wymierzony mi przez przeszłość. Edward tak długo walczył o to, by nie przemienić Belli w wampira, a teraz... Cóż, to bardzo smutne. Ma poczucie, że ją zawiódł.
Tak, jak Daniel Radcliffe, Pattinson przechodzi obecnie przez etap żegnania się z bohaterem, który uczynił go sławnym. Kiedy rozmawialiśmy, od ostatniego dnia zdjęciowego na planie drugiej części Sagi "Zmierzch": Przed świtem dzieliły go zaledwie dwa tygodnie. Część pierwsza ostatniej odsłony filmowej serii wejdzie do kin w listopadzie tego roku; na drugą fani będą musieli poczekać do listopada 2012 r.
A zatem - jakie to uczucie kończyć pracę nad tak rozbudowaną sagą?
- Ekscytujące - odpowiada mój rozmówca - ale też irytujące, bo tak naprawdę nie mam czasu, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. Następnego dnia po zakończeniu zdjęć wyruszam w trasę promocyjną mojego nowego filmu, a potem zaczynam pracę nad kolejnym.
Te dwa przedsięwzięcia, nadciągające z szybkością błyskawicy, to częściowa odpowiedź Roberta Pattinsona na pytanie z gatunku tych, z jakimi ostatecznie przychodzi się zmierzyć wszystkim aktorom, którzy zyskali sławę dzięki jednej, głośnej roli: Czy w jego przypadku istnieje życie po "Zmierzchu"?
On sam odpowiada: zdecydowanie tak. Aktor już kładzie fundamenty pod swoją dalszą karierę, grając w zrealizowanym na podstawie bestsellerowej powieści Sary Gruen filmie "Woda dla słoni", którego akcja rozgrywa się w latach 30. ubiegłego wieku.
Przeczytaj naszą recenzję filmu "Woda dla słoni".
"Woda dla słoni" to romans, ale fani nie powinni spodziewać się żadnych wampirów, wilkołaków i innych fantastycznych stworzeń. Pattinson gra tutaj Jacoba, studenta weterynarii, który po tragicznej śmierci rodziców porzuca uczelnię. Nie myśląc o powrocie do nauki, przyłącza się do wędrownego cyrku jako weterynarz - i zakochuje w gwieździe zespołu, parającej się akrobatyką konną Marlenie (Reese Witherspoon), żonie tresera zwierząt (Christoph Waltz).
- Czułem się cudownie w tym brudnym świecie cyrku - mówi Pattinson. - Człowiek może się odprężyć, oddychać tym otoczeniem i pocić się w nim. Było w tym coś bardzo autentycznego; to było takie wyzwalające doświadczenie.
Owszem, aktor zawarł bliższą znajomość z kilkoma słoniami, przede wszystkim z najważniejszą na planie słonicą Tai.
- Jednym z powodów, dla których zagrałem w tym filmie, była chęć pracy ze zwierzętami - wyjaśnia. - Właściwie to po raz pierwszy spotkałem się z Tai na kilka tygodni przed podjęciem decyzji o przyjęciu tej roli. To fenomenalne stworzenie! Przebywanie w towarzystwie słoni to doświadczenie z gatunku tych, które zmieniają życie. To fantastyczne, że mój zawód pozwala mi na takie właśnie przeżycia, jak spędzanie trzech miesięcy w towarzystwie słoni.
Co ciekawe, pomimo obecności słoni, lwów i tygrysów, najniebezpieczniejszymi stworzeniami na planie okazały się te najmniej egzotyczne.
- Główną zasadą było: uważać na konie - mówi Pattinson. - W każdej chwili mogą cię kopnąć. Powiedziano mi też, że jeszcze mocniejszego kopniaka mogę dostać od zebry. Najłatwiej współpracowało się z lwami, tygrysami i słoniami. Są takie słodkie i ufne - właściwie to nie popadają w zaniepokojenie ani w zdenerwowanie.
Jeśli chodzi o jego dwunożną koleżankę z planu, to Pattinson wypowiada się o niej w samych superlatywach.
- Reese Witherspoon to aktorka, która bardzo dba o szczegóły - mówi. - Moja postać nie wypowiada szczególnie rozbudowanych kwestii, tak naprawdę musieliśmy więc uważnie obserwować nawzajem swoją mimikę. Reese ani razu nie zagrała w sposób powierzchowny.
Na ekranie sceny miłosne tych dwojga są naprawdę namiętne, ale na planie wyglądało to zupełnie inaczej...
- Dopadło mnie wtedy okropne przeziębienie - wyznaje Pattinson. - Cały czas ją przepraszałem. Nie chciałem zbyt często pociągać nosem w jej obecności. Nie chciałem jej zarazić.
Pattinson musiał czuć ulgę, przebywając w prawdziwym cyrkowym otoczeniu, zważywszy na fakt, że poza ekranem jego życie to też cyrk, ale w znaczeniu przenośnym. Jest tak od 2008 r., kiedy to "Zmierzch" z dnia na dzień uczynił z niego idola nastolatek. Pattinsonowi na każdym kroku towarzyszy eskorta paparazzi, a pojawiające się w tabloidach artykuły na temat jego domniemanego związku z Kristen Stewart - związku, którego istnienia żadne z nich nie potwierdza ani też nie zaprzecza - można już liczyć w tysiącach.
- Ciężko jest mi przejść ulicą - przyznaje Pattinson. - W mojej sytuacji nie można tego zrobić ot tak, po prostu. Muszę uważać na to, co robię. Nie mogę swobodnie wyskoczyć do sklepu, żeby kupić mleko. Muszę planować takie czynności z wyprzedzeniem, tak, by nie natknąć się na paparazzi. Moje życie to z góry ustalony plan. Nie mogę być zwyczajnym obserwatorem życia, nie będąc samemu obserwowanym.
Takie sytuacje nie zdarzają się tylko w Nowym Jorku, Los Angeles czy Londynie, dodaje aktor. Entuzjaści Sagi "Zmierzch" mogą zaskoczyć go praktycznie wszędzie.
- Kiedyś wybrałem się do Nowego Meksyku. Razem z przyjaciółmi zrobiliśmy sobie taką objazdową wycieczkę po Stanach - wspomina. - Początkowo nie zwracałem niczyjej uwagi, ale jakaś kobieta rozpoznała jednego z moich kumpli, którego zapamiętała z jakiegoś zdjęcia zrobionego mi przez paparazzi. Zdjęcia sprzed dwóch lat! Nie żartuję, byliśmy na jakimś totalnym odludziu, a tu nagle ta kobieta odwraca się i krzyczy: "Czy nie jesteście przypadkiem przyjaciółmi Roberta Pattinsona?". A potem odwróciła się jeszcze raz i jej spojrzenie padło na mnie... Była w absolutnym szoku.
- Całe to zajście miało miejsce na takim placyku, gdzie rozstawia się wesołe miasteczko albo jakiś kiermasz, w pobliżu jakiejś zapomnianej mieściny. Myślałem, że będziemy musieli szukać jakiejś karetki, żeby pomóc tej kobiecie, a w tej sytuacji nie byłoby to łatwe.
Pattinson, który 13 maja kończy 25 lat, nie jest przyzwyczajony do takiego chaosu. Dorastał w ciszy i spokoju w Londynie, gdzie mieszkał z dwiema starszymi siostrami i rodzicami. Mając naturę samotnika - jak sam o sobie mówi - poświęcał wolny czas na naukę gry na gitarze i pianinie. Później zaczął występować w sztukach w amatorskim teatrze Barnes Theatre Company. Na dużym ekranie miał zadebiutować w "Targowisku próżności" (2004), ale jedyna scena, w której zagrał, została wycięta w trakcie montażu.
Zamiast tego dał się poznać publiczności jako Cedric Diggory, poważny uczeń szkoły magii w Hogwarcie, którego śmierć wybrzmiała ponurym akcentem w końcówce filmu "Harry Potter i Czara Ognia" (2005). A potem Catherine Hardwicke obsadziła go w roli Edwarda Cullena w "Zmierzchu" (co ciekawe, wykorzystując również jako fragment ścieżki dźwiękowej oryginalną, skomponowaną przez niego muzykę) - i jego życie zmieniło się na zawsze. W późniejszych latach Pattinson przeplatał role w kolejnych odsłonach Sagi "Zmierzch" z przedsięwzięciami zdecydowanie nie-wampirycznymi. W filmie "Twój na zawsze" (2010) był zwyczajnym, nieokrzesanym chłopakiem starającym się o względy dziewczyny. Teraz oglądamy go w "Wodzie dla słoni" jako Jacoba.
Kolejną produkcją, w której wystąpi, będzie "Cosmopolis" w reżyserii Davida Cronenberga, opowieść o multimilionerze wyruszającym w swoistą 24-godzinną odyseję po Manhattanie. W obsadzie filmu znaleźli się też Juliette Binoche i Paul Giamatti.
Wydaje się, że gwiazda Pattinsona zawędrowała nad Hollywood, ale on sam mówi, że musiałby jeszcze przeprowadzić się do Ameryki na stałe - a to być może nigdy nie nastąpi.
- Można powiedzieć, że przez trzy lata dzieliłem swoje życie między Stany Zjednoczone i Kanadę - mówi. - Nie wiem jeszcze, gdzie osiądę na dłużej. Sądzę, że Londyn na zawsze pozostanie moim domem. Teraz co prawda czuję się tam trochę jak obcokrajowiec - w takiej sytuacji, jak moja, więzi z rodzinnym miastem ulegają rozluźnieniu - ale kocham Londyn i nie mogę się już doczekać, kiedy będę mógł spędzić tam trochę więcej czasu.
Wraz z końcem Sagi "Zmierzch", Pattinsona opanowują mieszane uczucia co do pożegnania z Edwardem Cullenem.
- Bardzo się cieszę, że nie będę musiał już zakładać tych soczewek ani robić sobie tego świetlistego makijażu - mówi. - Ale za samą postacią Edwarda będę naprawdę tęsknił. Fantastycznie było uczestniczyć jako ten sam bohater w tak wielu przygodach.
Oczywiście, zawsze pozostaje ta możliwość, że autorka książek z cyklu "Zmierzch" - Stephenie Meyer - "wskrzesi" Edwarda w kolejnej powieści. Szkoda w końcu, aby dobry wampir się marnował. Jeśli tak się stanie, zapewnia Pattinson, to on z całą pewnością będzie otwarty na propozycję ponownego wcielenia się w tę rolę.
- Wszystko zależy od tego, jak sprawy się potoczą, albo raczej od tego, czy w serii "Zmierzch" pojawią się kolejne książki - mówi Robert Pattinson. - Ja naprawdę kocham tego faceta. Czuję się tak, jakbym już dość dobrze go znał.
Cindy Pearlman
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska