Robert Forster: Mistrz małych ról
W "Spadkobiercach" Robert Forster pojawia się w zaledwie dwóch scenach - mają one jednak potężny wydźwięk i decydujące znaczenie dla rozwoju akcji, a sam Forster spisuje się w nich po mistrzowsku.
Film, którego reżyserem i współscenarzystą jest Alexander Payne, opowiada historię biznesmena Matta Kinga (George Clooney), starającego się ułożyć sobie relacje z córkami (Shailene Woodley i Amara Miller) po tym, jak jego żona, Elizabeth (Patricia Haste) zapadła w śpiączkę w wyniku tragicznego wypadku. Forster wciela się w rolę ojca Elizabeth, który nigdy nie pałał sympatią do swojego zięcia.
- Spodobała mi się ta historia - mówi aktor. - Rodzinna tragedia daje Mattowi szansę, by odkrył na nowo swoją własną rodzinę, stał się ojcem z prawdziwego zdarzenia i nauczył radzić sobie z przeciwnościami losu. Matt to tylko człowiek, na którym dodatkowo ciąży ogromna presja. Nawiązuje kontakt z córkami i w serdeczny sposób odnosi się do swojego teścia, nawet jeśli ten ostatni tego nie widzi. Próbując wyrwać bliskich z objęć smutku, pokazuje swoją wewnętrzną siłę.
- Matt zdobywa się również na to, by poinformować o tragicznym zajściu kochanka swojej żony. Czy rzeczywiście obchodzi go ten dupek, który sypiał z jego żoną? Nie, ale chce umożliwić mu pożegnanie z Elizabeth. Kto wie, może ten facet ją kocha. Może gdzieś tam usycha z tęsknoty i potrzebuje tego pożegnania. Matt okazuje więc człowieczeństwo. To porządny facet.
- Z kolei mój bohater zmaga się ze swoim własnym bólem - ciągnie Forster. - Traci swoją żonę - właściwie już ją stracił, bo zabiera mu ją choroba Alzheimera. Teraz traci jeszcze córkę. Jest wściekły na swojego syna i na swojego zięcia, który, jego zdaniem, zawiódł Elizabeth. Wszyscy dookoła albo nie wywiązują się ze swoich powinności, albo go opuszczają. A na dodatek on sam nie staje się młodszy - życie powoli go opuszcza. Jak widać, powodów do frustracji mu nie brakuje. A mimo to mój bohater stara się być podporą dla swojej małżonki na tym ostatnim odcinku jej życia. I jednocześnie odczuwa ogromny żal, że jego córce nie dane było przeżyć tego życia w pełni.
Niejeden aktor, wiedząc, że ma do dyspozycji tylko dwie sceny, by zapisać się w pamięci widzów, zagrałby w nich bardzo agresywnie. 70-letni Forster wyznaje jednak inną filozofię.
- To nie mój styl - wyjaśnia. - A poza tym to był dobrze napisany scenariusz. W takiej sytuacji nie trzeba robić nic ponad to, co zostało napisane. Nie wymyślasz scenariusza od nowa, a już na pewno nie wtedy, kiedy masz do czynienia z takim materiałem. Owszem, są takie sytuacje, w których aktor rzeczywiście wykazuje się inwencją twórczą; ja sam przekonałem się o tym w trakcie mojej długiej kariery. To wspaniale, kiedy można dodać coś od siebie, ale przy tym filmie nie było to potrzebne (...) Zagrałem tylko dwie sceny, ale są to sceny wspaniałe.
Forster istotnie daje z siebie wszystko, w każdej roli i za każdym razem - a przecież, odkąd Quentin Tarantino "reanimował" jego karierę, powierzając mu jedną z głównych ról w swoim filmie "Jackie Brown" (1997), na brak propozycji nie może narzekać. Tylko w ciągu ostatnich pięciu lat aktor zagrał 31 ról w filmach i serialach telewizyjnych.
- Cóż, w pierwszym akcie mojej kariery, trwającym pięć lat, byłem na fali wznoszącej, a później przez 27 lat staczałem się w dół - mówi. - Nie jestem nawet w stanie powiedzieć, ile takich upadków przeżyłem, powtarzając sobie w duchu: "Boże, jeśli to był ostatni raz, to dam radę". A potem okazywało się, że może być jeszcze gorzej.
- Bardzo szybko znalazłem się na dnie - a mam dwie byłe żony i czworo dzieci. Przywykłem do tego, że musiałem brać każdą pracę, jaka mi się nawinęła. Kilka dobrych okazji przepuściłem, ale kiedy była robota do zrobienia, mówiłem sobie: "Do roboty, a później zobaczymy, co dalej, Bob. Jeszcze nie jesteś martwy!". Myślałem - kto wie, może w przyszłości jakiś dzieciak, który znał i lubił mnie za moje role, zostanie kiedyś filmowcem, i wtedy dostanę świetną fuchę? I rzeczywiście, tak się stało...
Tym "dzieciakiem" okazał się Tarantino, który swoją propozycją kompletnie zaskoczył Forstera. W tamtym okresie aktor nie miał ani agenta, ani prawnika, ani menedżera - jak sam mówi, "nie miał niczego" - i chwytał się każdego nadarzającego się zajęcia. I wtedy właśnie przez przypadek wpadł na Tarantino w restauracji. Reżyser, opromieniony świeżą sławą zdobytą dzięki "Pulp Fiction", pamiętał Forstera z popularnych w latach 70. filmów akcji. Ich rozmowa przerodziła się w siedmiogodzinne przesłuchanie do roli w "Jackie Brown", z którego aktor wyszedł zwycięsko. Rola poręczyciela Maxa Cherry'ego przyniosła mu nominację do Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego i okazała się punktem zwrotnym w jego karierze.
Dziś sprawy mają się o wiele lepiej, ale Forster nie porzucił swojego etosu pracy, dzięki któremu przetrwał ciężki czas. Nie tłumaczy się z tego, że przyjmuje niewielkie role, nawet takie, które pozornie nie zasługują na uwagę aktora z nominacją do Oscara na koncie.
- Och, jakiż to dreszcz emocji, kiedy ktoś proponuje ci rolę! - mówi. - Nawet w tych chudych latach nigdy nie zdarzyło mi się iść na casting. W ciągu całej mojej kariery zapraszano mnie na przesłuchania kilkaset razy, ale tylko raz w życiu dostałem dzięki temu angaż - była to moja pierwsza rola, na Broadwayu. W pozostałych przypadkach obywało się bez tego. Jeśli się komuś podobałem, dostawałem pracę, a jeśli nie, zapraszano mnie na casting, i na tym etapie wszystko się kończyło.
- Mam na koncie występy, o których myślę z sentymentem, a które nigdy nie ujrzą światła dziennego, a także role niewiele znaczące z punktu widzenia całego filmu. Brałem też udział w projektach, których żywot był krótki - tak było chociażby z serialem "Karen Sisco", który nie wzbudził szczególnego entuzjazmu. Jakieś dziesięć lat temu zagrałem w filmie "Diamentowy człowiek", którego chyba nikt nie widział, ale i tak należy on do moich ulubionych.
- Ale przecież nie można martwić tym, co zdarzyło się wczoraj. Trzeba koncentrować się tylko na tym, co tu i teraz. To właśnie "teraz" jest czasem, do którego trzeba podchodzić kreatywnie i z pełnym zaangażowaniem. Obchodzi mnie tylko to, co dzieje się w danej chwili.
- Mój czas jest ograniczony - a zatem, jeśli ktoś prosi mnie o coś, a ja jestem w stanie to zrobić, zawsze odpowiadam: tak.
Ian Spelling
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska