Renata Kretówna: Nie żałuje niczego, nawet niepowodzeń
Dla kariery rzuciła luksusowe życie w słonecznej Italii. Renata Kretówna uważa, że jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Ma na koncie wiele ról w filmach i serialach, ale aktorstwo nie jest jej jedyną pasją. W 1973 roku została laureatką festiwalu w Opolu. Krytycy pisali o niej z zachwytem. Porównywano ją nawet do słynnej francuskiej piosenkarki i aktorki Juliette Gréco.
"Zawsze byłam aktorką śpiewającą, przed mikrofonem czułam się, jak ryba w wodzie" - mówi Renata Kretówna.
Jest pani optymistką?
- Tak, i staram się tym pozytywnym podejściem do świata zarażać innych. Często się uśmiecham, lubię się powygłupiać. Mam też dystans do samej siebie oraz otoczenia. Zaliczam się do osób ciekawych świata, jestem spontaniczna i zapewne dlatego większość ludzi odbiera mnie jako radosną i bezkonfliktową osobę. Nie oznacza to jednak, że w moim życiu wszystko układało się tak, jakbym tego chciała.
To znaczy?
- Jak każdy, popełniłam parę większych i mniejszych błędów, a na swojej drodze zdarzało mi się spotykać mało szlachetnych ludzi. Na szczęście fałsz i obłudę wyczuwam od razu, moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła. Swoje porażki starałam się jednak zamieniać w sukces, co oczywiście nie zawsze się udawało. Ale nie mogę sobie zarzucić, że nie próbowałam!
Mówią o pani: kobieta wielu talentów. Zgadza się pani z taką opinią?
- Z wrodzonej skromności nie zaprzeczę. Nie wyobrażałam sobie życia bez grania w teatrze i pracy przed kamerą, z drugiej strony - to samo mogłabym powiedzieć o śpiewaniu. Zawsze byłam aktorką śpiewającą, przed mikrofonem czułam się, jak ryba w wodzie. Kiedy w 1973 r. zdobyłam na opolskim festiwalu nagrodę za wykonanie "Ekscentryków" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej pomyślałam, że poświęcę się śpiewaniu. To jednak wymagałoby rezygnacji z teatru, a tego za nic zrobić nie chciałam. Rok później zadebiutowałam na scenie Teatru im. Słowackiego w Krakowie.
Po sukcesie w Opolu powiedziała pani w jednym z wywiadów: "Ta nagroda mnie samej nie zmieniła"...
- Nigdy nie byłam zarozumiała, wyniosła, nie pchałam się z łokciami na scenę czy przed kamerę. Swoją nieśmiałość łączyłam z przebojowością, a dystans do ludzi z otwartością. Zawsze jednak mówiłam szczerze to, co myślę, co oczywiście nie przysparzało mi przyjaciół. Mój bezkompromisowy charakterek powodował też wiele złośliwości na mój temat. Mówiono, że miałam oparcie w pewnym partyjnym dygnitarzu z Komitetu Centralnego, którym straszyłam kolegów...
Nie było to prawdą?
- Nie zaprzeczę, że się z owym panem serdecznie zaprzyjaźniłam, ale na takie zachowanie nigdy bym sobie nie pozwoliła. Można wiele o mnie powiedzieć, ale z pewnością nie to, że wykorzystywałam swoją pozycję do tak niecnych celów. Tym bardziej, że zawsze bardzo ceniłam sobie niezależność i nikomu nie pozwalałam kierować swoim życiem, bo czułabym się potwornie ograniczona. Prasowanie męskich koszul nigdy mnie nie podniecało i może dlatego uciekłam od swoich dwóch mężów.
Nie miała pani szczęścia do płci przeciwnej?
- Moje prywatne życie nie było usłane różami, o wiele większe sukcesy odnosiłam na polu zawodowym. Coś za coś. Żyłam w ciągłym pędzie, wiecznie na walizkach, ale taki styl życia mi odpowiadał. Grałam w krakowskim Teatrze Starym, później zostałam gwiazdą warszawskiej Syreny. Pojawiałam się w filmach, współpracowałam z reżyserami tej miary, jak Krzysztof Zanussi, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda czy Krystian Lupa. Jeździłam po kraju z recitalami, z którymi zwiedziłam też całą Europę. Śpiewałam przeboje Edith Piaf, Lizy Minnelli, Dalidy, Whitney Houston i Jenifer Rush...
Który kraj najlepiej pani wspomina?
- Naturalnie Włochy, do których wyjechałam pod koniec lat 80. i gdzie mieszkałam przez siedem lat. Urzekły mnie nie tylko tamtejsze krajobrazy i śródziemnomorski klimat, ale też podejście Włochów do codziennych spraw. Oni spędzają czas radośnie, delektując się życiem w każdym jego aspekcie. Nie narzekają, często biesiadują, bo bardzo cenią sobie wolny czas i dobrą zabawę. Żyją wolniej, uśmiechają się, mają luz wypisany na twarzy. I nie gonią za pieniędzmi, jak my. W Polsce poczucie posiadania dóbr materialnych często przechodzi w nieprawdopodobne sknerstwo, co trudno mi zaakceptować. Przecież nie chodzi o to, żeby mieć, ale żeby być!
Nie chciała pani zostać we Włoszech na stałe?
- Tęskniłam za Polską. Cóż z tego, że byłam sławna, występowałam w najlepszych piano-barach, publiczność przyjmowała mnie wspaniale, a sami Włosi rozbierali mnie wzrokiem? Z jednej strony czułam się wolna jak ptak. A z drugiej - odczuwałam wielką, przytłaczającą wręcz samotność...
Ponoć poznała tam pani jednak bogatego szwajcarskiego fabrykanta?
- Mario chciał spędzić ze mną resztę życia, ale ja początkowo nie byłam na to gotowa. Ale w końcu, po długich staraniach, zdobył moje serce. W jego posiadłości w Brescii, w północnych Włoszech, żyłam jak księżniczka. Po roku stwierdziłam jednak, że to luksusowe życie nie jest tym, czego pragnę najbardziej. Po pierwsze dlatego, że nikt mnie nigdy nie kupił. Po drugie: chciałam grać, koncertować, rozwijać się, a nie upajać się złotą klatką. Przecież to aktorstwo i śpiew było i jest moją największą pasją.
Po maturze, zamiast do szkoły aktorskiej, zdała jednak pani na polonistykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
- Tam stawiałam pierwsze kroki w studenckim teatrze i zdobyłam nagrodę na zimowej giełdzie studenckiej w Opolu, dzięki czemu dostałam zaproszenie na festiwal. Na trzecim roku oblałam jednak egzamin z pozytywizmu i wtedy stanowczo powiedziałam sobie - raz kozie śmierć! Niewiele się zastanawiając, spakowałam jedyną elegancką sukienkę, wsiadłam w pociąg do Krakowa i dostałam się do tamtejszej PWST. I nigdy nie żałowałam tego kroku.
Kraków okazał się dla pani przyjaznym miejscem?
- Oczywiście, wszystko, co najlepsze, przeżyłam w tym mieście. Po roku pracy w Teatrze im. Słowackiego trafiłam do wspomnianego Teatru Starego, w którym grałam przez dziewięć lat. To był dla mnie najbardziej intensywny czas pracy, ale i zabawy do białego rana nie były mi wtedy obce. Szliśmy całą paczką do Jaszczurów, później zahaczaliśmy o Cracovię i zdarzało się, że witaliśmy świt w doskonałych humorach na Plantach. Uwielbiałam to nocne, pełne wrażeń życie, kiedy mogłam podglądać obcy i fascynujący mnie świat.
Żałuje pani czegoś w życiu?
- Ja, proszę pana, niczego nie żałuję! Wczorajszego dnia nikt nam nie przywróci i jedyne, co można zrobić, to wyciągnąć ze swoich niepowodzeń odpowiednie wnioski. Moje liczne doświadczenia bardzo mi się przydały. Teraz jestem dojrzałą, świadomą swych pragnień kobietą, choć nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Wiem, że jeszcze wiele dobrego przede mną!
Rozmawiał: Artur Krasicki