Reklama

Pojawili się tylko na chwilę, skradli dla siebie cały film. Najlepsze najkrótsze występy aktorskie

Czasem aktor potrzebuje tylko kilku minut, by ukraść film. Wymienionym poniżej udała się ta trudna sztuka. Chociaż pojawiają się dosłownie na chwilę, po zakończonym seansie wszyscy mówili głównie o ich występach.

Matthew McConaughey - "Wilk z Wall Street"

Matthew McConaughey wciela się w Marka Hannę, pierwszego przełożonego Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio). Aktor jest obecny zaledwie w dwóch scenach. Wystarcza, by skorumpować duszę młodego maklera.

Pod niewątpliwą charyzmą McConaugheya kryje się postać do cna odpychająca, chciwa i uzależniona od wszystkiego, od czego tylko można się uzależnić. Najbardziej znany fragment z występu aktora, to rytmiczne uderzenia w pierś, do których po chwili dołącza DiCaprio. Jest to wynik improwizacji. McConaughey traktował to jako rozgrzewkę, a wcielający się w Belforta aktor dołączył do niego po uzyskaniu pozwolenia od Martina Scorsese (w ujęciu, które znalazło się w filmie, widać zresztą, jak zerka on w stronę reżysera).

Reklama

Ana de Armas - "Nie czas umierać"

Aktorka wcieliła się w Palomę, agentkę CIA, która dołącza do Jamesa Bonda podczas jego misji na Jamajce. Nieopierzona debiutantka początkowo wydaje się kulą u nogi 007. Ostatecznie okazuje się ogromną pomocą dla Bonda.

Ana De Armas pojawia się na ekranie na zaledwie kilka minut. Wystarczyło to, by widzowie zaczęli domagać się spin-offu z jej bohaterką. 

Tom Cruise - "Jaja w Tropikach"

Końcówka pierwszej dekady XXI wieku nie była najlepszym czasem dla Toma Cruise'a. Aktor potrzebował szybko jakiegoś sukcesu po kompromitującym występie w programie Oprah Winfrey i kontrowersjach wokół jego przynależności do kościoła scjentologicznego.

Udaną odskocznią okazała się mała rola w "Jajach w Tropikach". Ukryty pod ciężką charakteryzacją Cruise wcielił się w Lesa Grossmana, otyłego i wulgarnego producenta filmowego z zamiłowaniem do rzucania mięsem i tańczenia w rytym hiphopowych szlagierów. Przyniosła ona aktorowi nieco dobrej prasy i nominację do Złotego Globu.

Bill Murray - "Zombieland"

Wszyscy kochają Billa Murraya. Nie dziwi więc, że to do jego willi udają się bohaterowie filmu, w którym zmutowana choroba wściekłych krów pozamieniała ludzi w zombie. A tam niespodzianka, Bill Murray przeżył atak żywych trupów. Jako dobry gospodarz częstuje bohaterów specjałami i odtwarza z nimi sceny z "Pogromców duchów". I pozostaje zabawny, nawet, gdy śmierć zagląda mu w oczy.

Ned Beatty - "Sieć"

W "Sieci" Ned Beatty wcielił się w Arthura Jensena, szefa korporacji posiadającej większościowe udziały w stacji telewizyjnej, w której pracują główni bohaterowie. Charyzmatyczny, acz nieco szalony miliarder, dla którego bogacenie się jest życiową ideologią, pojawia się w zaledwie jednej scenie. 

Aktor otrzymał tę rolę na chwilę przed zdjęciami. Jej pierwszy odtwórca nie zadowalał standardów wyznaczonych przez reżysera Sidneya Lumeta. Beatty miał zaledwie noc, by nauczyć się czterostronicowego monologu. Swoje kwestie nagrał w jeden dzień. Kilka godzin na planie przyniosło mu jedyną w karierze nominację do Oscara.

Lil Rel Howery - "Uciekaj"

Grany przez Lil Rela Howery'ego Rod wydaje się na początku elementem humorystycznym w "Uciekaj!", brawurowym dreszczowcu Jordana Peele'a. Wierzący w szereg teorii spiskowych mężczyzna jest najlepszym bohaterem głównego bohatera, którego przestrzega przed związkiem z dziewczyną wywodzącą się z białej, zamożnej rodziny. Na podparcie swojego przeczucia ma szereg argumentów, wyciągniętych z najgorszych odmętów internetu. Twist polega na tym, że Rod nie myli się aż tak bardzo. Przy okazji okazuje się dobrym kumplem, który zawsze ruszy z pomocą — niezależnie od pory i skali niebezpieczeństwa. 

Christopher Walken - "Pulp Fiction"

Powiedzmy sobie szczerze — tylko jeden aktor mógł z kamienną twarzą opowiedzieć małemu Butchowi, jak jego ojciec z wielkim poświęceniem ukrywał w niewoli swój zegarek, który zamierzał kiedyś sprezentować synowi. Czterominutowa scena była realizowana na samym końcu zdjęć do "Pulp Fiction". Christopher Walken nie spotkał więc nikogo z gwiazdorskiej obsady filmu. Quentin Tarantino zdradził, że napisał tę rolę z myślą o aktorze. Według niego Walken jest mistrzem monologów, a on postanowił dać mu taki, którego nikt nie zapomni.

INTERIA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy