"Opowieści z Narnii" powracają!
O najnowszej części filmowych opowieści z Narnii, czyli "Podróży Wędrowca do Świtu" opowiada odtwórca jednej z głównych ról w filmie - Ben Barnes.
Jak daleko posunie się Ben Barnes, by ukryć swoją męską urodę? - Kiedyś, biorąc udział w przesłuchaniu do roli, przekonałem charakteryzatorów, żeby zrobili mi worki pod oczami, a także blizny na szyi i twarzy - mówi 29-letni Brytyjczyk, odtwórca roli króla Kaspiana w "Opowieściach z Narnii: Podróży Wędrowca do Świtu". - Naciągnęli mi nawet zewnętrzny kącik oka, żebym wyglądał jeszcze dziwniej i bardziej nieprzyjemnie.
I co? - I nie udało się - odpowiada aktor. - Wciąż jednak nie pogodziłem się z tym, że odtwarzam główne role. To niedorzeczny pomysł. Osobiście czuję się o wiele lepiej, kiedy wcielam się w jakiegoś idiotę.
Na swoje nieszczęście, Barnes ma 185 centymetrów wzrostu i jest przystojny. Ma nawet dołeczek w brodzie! Bez względu jednak na to, jaki dyskomfort wywołuje u niego jego wygląd, to nie można zaprzeczyć, iż to jemu właśnie zawdzięcza upragnioną tytułową rolę w "Opowieściach z Narnii: Księciu Kaspianie" (2008).
- Nie przyszło mi przez myśl, że dostanę szansę spotkania się z ekipą - wspomina. - Dochodziły mnie słuchy, że szukają kogoś młodszego i spoza Wielkiej Brytanii. Tymczasem okazało się, że ktoś widział mnie w sztuce "Męska historia" - i tak zostałem zaproszony na przesłuchanie.
Kilka tygodni później Barnes stał już przed kamerą. Dziś, po dwóch latach, powraca w "Podróży Wędrowca do Świtu", trzecim filmie z serii opartej na siedmiotomowym cyklu powieści fantasy pióra C.S. Lewisa. W grudniu, styczniu i lutym na całym świecie odbędą się jego kinowe premiery.
-Jedną z głównych przyczyn, dla których chciałem zagrać księcia Kaspiana, była perspektywa późniejszej możliwości zagrania króla Kaspiana - mówi Barnes. Rozmawia ze mną z Londynu, gdzie obecnie występuje na deskach teatru w sztuce będącej adaptacją wojennej powieści "Birdsong" pióra Sebastiana Faulksa. Tutaj także gra główną rolę - kapitana brytyjskiej armii z czasów pierwszej wojny światowej. Przyjął ją, chociaż musiał pozbyć się w tym celu niemal całości "narnijskiej" czupryny. - To nie "Książę Kaspian" jest najlepszą opowieścią cyklu. Moją ulubioną jest właśnie "Podróż Wędrowca do Świtu" - dodaje.
- Kiedy byłem mały - ciągnie - co wieczór czytałem w łóżku jeden rozdział tej historii. - To taka fascynująca, obfitująca w przygody i magiczna książka! Zabiera cię w podróż do wszystkich tych cudownych krain, a na jej kartach spotykasz takie stworzenia, jak syreny, smoki czy morskie węże.
- Cieszę się, że oba filmy dzieli okres dwóch lat - dodaje Barnes. - Dzięki temu mogłem zaangażować się w inne projekty i tym samym zyskać nieco pewności siebie. Tym razem nie byłem już tak niespokojny, jak przy pierwszym filmie. Mogłem zagrać Kaspiana w sposób bardziej przekonujący.
W "Księciu Kaspianie" poznaliśmy bohatera granego przez Bena Barnesa jako młodego człowieka, który stara się przywrócić pokój w Narnii. W nowym filmie książę jest już królem i uczestniczy w misji, która zadecyduje o losach jego kraju. Towarzyszy mu w niej dwoje dzieci spośród czwórki rodzeństwa Pevensie - Edmund (Skandar Keynes) i Łucja (Georgie Henley) - a także wojownicza mysz imieniem Ryczypisk (w filmie mówi głosem Simona Pegga).
- Król Kaspian dowodzi statkiem zwanym Wędrowcem do Świtu - wyjaśnia Barnes. - Jest to jednak w większym stopniu historia wszystkich uczestników wyprawy, aniżeli opowieść o moich losach. Kaspiana wciąż ścigają duchy przeszłości - ma to związek z tym, że wychował się jako sierota, pozbawiony silnego ojcowskiego wzorca. Młody monarcha stawia czoło demonom okresu dzieciństwa, i jest to dla niego wyzwanie w wymiarze osobistym.
- Dziecięcy bohaterowie książki dorastają, a następnie przechodzą przez okres dojrzewania, stając się osobami, którymi w swoim mniemaniu mają się stać - mówi. - Kaspian ma w sobie władcze cechy; to postać, która stopniowo godzi się ze swoimi obowiązkami i swoim statusem jako króla.
Być może będzie to ostatnia narnijska opowieść Barnesa. Dla fanów książek C.S. Lewisa Nie powinno to być zaskoczeniem.
Przeczytaj naszą rezenzję filmu "Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu"
- W "Srebrnym krześle" Kaspian jest już bardzo starym człowiekiem - mówi aktor. - Chciałbym, żeby swoich filmowych adaptacji doczekały się wszystkie części cyklu. Nauczyłem się kochać pojedynki na miecze i jazdę konną... W ogóle kocham literaturę fantasy. Jako mały chłopiec namiętnie oglądałem takie filmy, jak "Narzeczony księżniczki", "Jazon i Argonauci", a także "Spartakus" i "Ben Hur". Nauczyłem się, że dobrze jest interesować się tym, co się ogląda. To nowa zasada, którą ostatnio sobie wypracowałem: Staram się grać wyłącznie w takich filmach, na które sam poszedłbym do kina. Ale tak ciężko jest dokonywać wyborów!
Mały Ben Barnes nie chciał być aktorem. Jego dzieciństwo - wychowywał się w londyńskiej dzielnicy Wimbledon - upłynęło pod znakiem ambicji zostania muzykiem.
- Byłem bardzo nieśmiały - wspomina. - Pasją mojego taty była muzyka, a ja kochałem skakać po naszym salonie do dźwięków rock and rolla. W szkole grałem w różnych zespołach, ale dopiero jako nastolatek przełamałem wstyd przed byciem frontmanem.
- Kiedyś do mojej szkoły przyjechali ludzie organizujący przesłuchania do National Youth Music Theatre, profesjonalnej sceny muzyczno-aktorskiej dla młodych działającej w Wielkiej Brytanii. Występowali na niej Jude Law, Jonny Lee Miller i Jamie Bell. Wziąłem udział w tym castingu - i dzięki temu zyskałem pewność siebie, która pozwoliła mi częściej wysuwać się na plan pierwszy. Pierwsze doświadczenie aktorskie zdobyłem jednak dopiero w wieku 15 lat.
Barnes zadebiutował w przedstawieniu "The Ballad of Salomon Pavey", wystawionym w 1997 roku przez zespół National Youth Music Theatre, gdzie zresztą pozostał aż do roku 2003. Jednocześnie kontynuował działalność muzyczną ze swoim zespołem, który podpisał nawet kontrakt płytowy z jedną z wytwórni. Kiedy jednak jego kariera rockmana utknęła w martwym punkcie, postanowił rozpocząć naukę na wydziale anglistyki i dramatu Kingston University.
- Moja mama jest psychoterapeutką, a ojciec - psychiatrą - mówi. - Przez cały okres dorastania słyszałem pytania o moje odczucia w stosunku do różnych rzeczy. Aktorstwo jest tak naprawdę przedłużeniem tej sytuacji. Aktor musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jak czułby się w konkretnych sytuacjach. Uprawiam własną odmianę profesji moich rodziców - stawiam się na miejscu innych osób, starając się myśleć i czuć tak, jak oni. Ogromną przyjemność sprawia mi granie postaci, które są jak najdalsze od mojego prawdziwego "ja".
Barnes debiutował na dużym ekranie w "Gwiezdnym pyle" (2007), zrealizowanym z epickim rozmachem filmie fantasy, w którym zagrał u boku Claire Danes i Michelle Pfeiffer. W tym samym roku wystąpił również w niezależnej produkcji "Bigga than Ben", wcielając się w młodocianego rosyjskiego przestępcę.
Po zakończeniu zdjęć do "Księcia Kaspiana" zagrał w "Wojnie domowej" (2008), filmie, którego scenariusz oparty został na sztuce Noela Cowarda, i w którego obsadzie znaleźli się również Jessica Biel, Colin Firth i Kristin Scott Thomas. Później przyszła tytułowa rola w "Dorianie Grayu" (2009). Jak dotąd na brak zajęć nie może narzekać, ale Barnes chciałby, aby było ich jeszcze więcej.
- Role przechodzą mi koło nosa - mówi. - Ciągle słyszę: "Szukamy raczej kogoś o przeciętnej aparycji". Znaczy to tyle, co: "Jesteś zbyt ładny". Pomaga mi to jednak w innych kreacjach. Nie można zmienić osoby, którą się jest.
- Myślę też, że nastąpiło pewne przejście od mody na "ładnych chłopców" do staroświeckiego ideału prawdziwego mężczyzny - dodaje. - Mam tutaj na myśli takich aktorów, jak John Hamm albo Michael Fassbender. Goście wyglądają, jakby wychowali się na farmie, ale jednocześnie są diabelsko przystojni.
- Poza tym ostatnimi czasy angaże hurtowo dostają naprawdę przystojni faceci, tacy jak Rob Pattinson czy Aaron Johnson - nie wygląda więc na to, żeby ta passa miała się szybko skończyć, a to wspaniałe wieści.
"Bazą" Barnesa wciąż pozostaje Londyn, ale aktor próbował szczęścia także w Hollywood. - Każdego roku spędzam tam kilka tygodni. Bardzo chciałbym trochę tam popracować. Chciałbym sprawdzić się w Ameryce.
- Pamiętam swój pierwszy casting w Hollywood - wspomina. - Siedziałem w jakimś pokoju razem z kolesiami w szortach i podkoszulkach. Chodziło o rolę ratownika. Pomyślałem: "Co ja tutaj robię? Czy mogę już iść do domu? Proszę...". Ostatecznie zaproponowano mi tę rolę, ale film nigdy nie doczekał się realizacji.
Niedawno Barnes bawił w Bostonie, gdzie kręcił zdjęcia do niezależnego thrillera "Locked In" z Elizą Dushku i Brendą Fricker. Jak sam mówi, gra w nim "młodego ojca, który ma za sobą traumatyczne doświadczenia i stara się na nowo poukładać swoje życie". Niedługo również będzie można oglądać go w komedii "Killing Bono", opartej na wspomnieniach Neila McCormicka.
- To film mocno osadzony w latach osiemdziesiątych - mówi Barnes. - Opowiada o dwóch braciach, którzy chodzili do szkoły z muzykami z U2 i którzy założyli swój własny zespół. Myśleli, że zawojują świat, a tymczasem nic takiego się nie stało. W filmie brykam w skórzanych spodniach, wydzieram się, śpiewając punkowe utwory i robię z siebie kompletnego palanta, jak mawiamy w Anglii. To mi bardzo odpowiada.
- Potrafię odnaleźć w sobie zdolności przywódcze - dodaje. - Dlatego właśnie gram w sztuce "Birdsong". Co wieczór pojawiam się na londyńskiej scenie ze sztucznymi wąsami oprószonymi siwizną i gram człowieka, który balansuje na granicy zdrowego rozsądku.
- Cudownie byłoby zagrać rolę o takiej głębi na dużym ekranie. Mógłbym wtedy pokazać wszystkim, że jestem czymś więcej, niż tylko grzywą bujnych włosów.
Nancy Mills
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska