Off Plus Camera: Kamera na Chile
Zaprezentowane na festiwalu Off Plus Camera "Narodzenie" Sebastiana Lelio udowadnia, że chilijska kinematografia trzyma się mocno.
Przypomnijmy, że ubiegłorocznym zwycięzcą festiwalu został inny film zrealizowany w tym kraju - "Służąca" Sebastiana Silvy.
Rodzina i dojrzewanie - to tematy, który interesują chilijskiego reżysera. W swej debiutanckiej "Świętej rodzinie" (Grand Prix festiwalu Era Nowe Horyzonty w 2006 roku) obserwował instytucję rodziny w kontekście świąt Wielkiej Nocy. W "Narodzeniu" tłem ekranowych wydarzeń jest Boże Narodzenie. Para nastolatków przyjeżdża do niezamieszkałego domu, by z dala od swych rodzin spędzić święta. Alejandro uciekł z domu, nie mogąc wytrzymać despotycznego ojca. Aurora przyjeżdża tu jak do domu swego dzieciństwa - po śmierci ojca matka sprzedała dom. Młodzi wykorzystują świąteczny okres - nowi właściciele prawdopodobnie wyjechali na święta - by w spokoju spędzić razem wspólny czas. Trzecią bohaterką historii jest ich równolatka Alicia, którą znajdują nieprzytomną w ogrodowej szklarni. Dziewczyna ma cukrzycę i właśnie uciekła z domu.
Od początku czujemy do czego zmierza opowiadana skromnymi środkami historia trójki nastolatków. Wszyscy skończą w jednym łóżku. Erotyczny trójkącik jest dla nich tym samym, czym dla bohaterów "Świętej rodziny" był wspólny narkotyczny seans. Rodzajem obrzędu przejścia, chwilą uzyskania samoświadomości, doświadczeniem inicjacyjnym. Od tego momentu już nic nie będzie takie samo. Podoba mi się ta mądra prostoduszność chilijskiego reżysera. Kulminacyjną scenę filmu filmuje on długo i dyskretnie, kamera jednak jest niezwykle blisko bohaterów - moment erotycznego szaleństwa staje się dzięki temu chwilą o niezwykłej doniosłości - świętem intymności.
Nowy film Lelio można potraktować jak sequel "Świętej rodziny". Chrześcijańska rama "Narodzenia" wynosi tę opowieść ponad sztampową historię o nastoletnim dojrzewaniu. Nie ma jednak w zabiegu reżysera, by chrześcijańskie paradygmaty przełożyć na dyskurs erotyczny, nic z bluźnierstwa. Wydaje się, że młodzi bohaterowie jego filmu przeżyli te święta głębiej i bardziej prawdziwie.
"Narodziny" Lelio pokazane zostały na festiwalu w ramach sekcji "Odkrycia: Latino" (film znalazł się już w programie ubiegłorocznego przeglądu "Filmy Świata Ale Kino!"). Odkryciem, ale made in USA, jest też debiutancki film znanego projektanta mody Toma Forda "Samotny mężczyzna". Główną rolę w ekranizacji powieści Christophera Isherwooda zagrał Colin Firth i jest to jedna z lepszych kreacji w jego karierze. Wciela się on w postać profesora języka angielskiego George'a Falconera (z tą fryzurą, w tych okularach, wygląda trochę jak Marcello Mastroianni), którego partner ginie nagle w wypadku samochodowym. Od tego czasu życie profesora będzie jedynie wspomnieniem 16 lat szczęśliwego związku z utraconym mężczyzną.
Niezwykle umiejętnie i z wielkim wyczuciem stylu manipuluje Ford czasem ekranowej opowieści. Częste retrospekcje wprowadzają do struktury "Samotnego mężczyzny" chwile narracyjnego zawieszenia, świetnie wypunktowane przez muzykę polskiego kompozytora Abla Korzeniowskiego. Dawno nie słyszałem w amerykańskim filmie tak potężnej, pozbawionej choć sugestii ilustracyjności muzyki, która staje się jednym z bohaterów filmu (ale na wielki szacunek zasługuje tu też praca reżysera dźwięku). Ford z upodobaniem stosuje też zwolnione ujęcia, nader często posługuje się też zbliżeniami - osiągając stan wyjątkowej intymności opowiadanej historii.
Śmiem twierdzić, że to najwybitniejszy od czasu "Tajemnicy Brokeback Mountain" film opowiadający o homoseksualnej miłości. Ekranizacja powieści Isherwooda to jednak nie tylko historia, to także tło opowieści. Ta zaś rozgrywa się na początku lat 60. w Los Angeles. Ford nie tylko z niezwykłą skrupulatnością odtworzył realia tamtych czasów (wystarczy popatrzeć na stroje głównych bohaterów, Colin Firth w żadnym filmie nie wyglądał tak dobrze), świetnie zagrał nie tylko epoką, ale i miejscem. Oglądając "Samotnego mężczyznę" przypominają mi się te wszystkie hollywoodzkie produkcje z połowy ubiegłego wieku, z "Bulwarem zachodzącego słońca" na czele - wielkie rezydencje, samotne nieszczęśliwe kobiety (wybitna mała rola Julianne Moore), mężczyźni palący papierosy przy swoich wielkich samochodach. Odczytuję "Samotnego mężczyznę" jako kontynuację stylu klasycznego filmu hollywoodzkiego.
We wtorek na Off Plus Camera w sekcji "Odkrycia" pokazano też debiutancki film brytyjskiej artystki Sam Taylor-Wood. "Nowhere Boy" to opowieść o młodzieńczych latach Johna Lennona i rodzinnym trójkącie, który ukształtował go na całe życie - z mamą Julią i ciotką Mimi. Miałem wobec tego filmu określone oczekiwania: reżyserka ma na koncie udane krótkometrażowe "Love Me Twice", opowiadające historię pewnej miłostki w rytmie tytułowego singla brytyjskiej grupy Buzzcocks. Scenarzystą filmu jest zaś Matt Greenhalgh, który ma na koncie świetny "Control" Antona Corbijna o Ianie Curtisie.
Para w gwizdek! Lennon w ujęciu Sam Taylor-Wood to nie tylko "chłopiec znikąd", ale przede wszystkim "człowiek bez właściwości". Podoba mi się, że odtwórca głównej roli Aaron Johnson tylko trochę przypomina młodego Beatlesa, lubię kiedy biograficzne filmy uciekają od fotograficznej dosłowności. Ale w tej rodzinnej historii, opowiadającej o zbuntowanym chłopcu rozdartym między trudną miłością do matki (Anne-Marie Duff), a życiem z kochającą go ciotką (Kristin Scott Thomas) fani Beatlesów nie znajdą nic interesującego. A kinomani też wyjdą z kina rozczarowani. Co chciała uświadomić nam brytyjska reżyserka? Że Lennon przez całe życie co tydzień dzwonił do swojej cioci. To ja już wolę "Backbeat".