Reklama

Nowe wersje nowych filmów

Amerykanom zawsze się wydaje, że wszystko robią najlepiej. Od jakiegoś czasu przekłada się to także na kino. Gdy tylko pojawi się jakieś dzieło, które odnosi sukces i jakimś cudem nie powstało na ich kontynencie, od razu robią jego własną - oczywiście ulepszoną - wersję. W tym tygodniu do polskich kin wchodzi jeden z takich obrazów.

Problem, o którym piszę we wstępie, jest oczywiście bardziej złożony. Bo amerykańscy filmowcy nie dość, że osadzają we własnych realiach filmy europejskie czy azjatyckie, to jeszcze lubują się od kilku lat w tworzeniu nowych wersji dzieł, które... także powstały w Hollywood.

Co ciekawe, preferują zwłaszcza odnawianie klasycznych horrorów. Kilka tygodni temu miała swoją polską premierę nowa wersja legendarnego dzieła Wesa Cravena "Koszmar z ulicy Wiązów", tym razem w reżyserii Samuela Bayera, a nieco ponad rok temu Mark Swift i Damian Shannon przypomnieli nam, dlaczego najstraszniejszym dniem w kalendarzu jest "Piątek 13-ego".

Reklama

Ten film "pozbawiony jest pazura, scenariusz jest przewidywalny, ugrzeczniony i choć trup ściele się nader gęsto i widowiskowo, nie idzie za tym jakakolwiek reżyserska refleksja" - Bartosz Stoczkowski pisał w naszej recenzji o pierwszym z tych obrazów. Trudno nie przyznać mu racji.

Remake legendarnego horroru nie ma bowiem żadnego sensu. Skazany jest na niepowodzenie artystyczne, a komercyjny sukces może wynikać jedynie z "napchania" do promującego produkcję zwiastuna jak najbardziej obrzydliwych fragmentów filmu, co zwykle skutkuje niezłą frekwencją w kinach młodej, niedoświadczonej widowni.

Wspomniane legendarne już horrory z lat 80. oprócz tego, że miały na celu straszenie widza, zabierały także głos w ówczesnej dyskusji, dotyczącej upadku mitu rodziny i innych wartości. Współczesne ich wersje stały się jedynie pożywką dla mas, lubiących spocić się ze strachu w kinie, obserwując spektakularne morderstwa.

Zobacz trailer filmu Marka Swifta i Damiana Shannona:

Amerykańscy producenci rozmiłowani są jednak nie tylko we własnych filmach grozy. Jeszcze kilka lat temu wręcz bombardowali światowe kina nowymi wersjami kultowych azjatyckich - przede wszystkim japońskich - horrorów.

W 1998 roku Hideo Nakata zrobił obraz "The Ring - Krąg" ("Ringu"). Rok później zrealizował jego drugą część, a w 2000 roku Norio Tsuruta stworzył jeszcze "The Ring - Krąg 0". Narodziny". Autorem scenariusza wszystkich był Hiroshi Takahashi.

Amerykanom tak spodobała się otoczka sukcesu i finansowe szczyty, jakie osiągnęły przede wszystkim dwa pierwsze dzieła z serii, że niemal natychmiast zrobili ich własne wersje. Reżyserię pierwszej powierzyli mającemu kilka lat później "wypłynąć" dzięki serii "Piratów z Karaibów" Gore'owi Verbinskiemu, a w głównej roli obsadzili nieznaną wówczas szerszej widowni Naomi Watts. Film odniósł sukces, ale wizja Verbinskiego widocznie nie do końca się spodobała, bo drugą część zrealizował już sam Nakata.

Ten reżyser jest zresztą rodzajem pomostu pomiędzy japońskimi horrorami i ich amerykańskimi remake'ami. Zaraz po sukcesie "Kręgów" zrealizował w Kraju Kwitnącej Wiśni kolejny spektakularny horror "Dark Water" i niemal od razu stworzył scenariusz do jego amerykańskiej wersji, którą wyreżyserował Walter Salles. Podobną taktykę zastosował zresztą także m.in. Takashi Shimizu, najpierw robiąc japońskie a następnie amerykańskie wersje "Klątw" (łącznie aż 4 filmy!).

I jak poprzednio, w wypadku nowych wersji klasycznych horrorów, robienie remake'ów japońskich produkcji to wyzbywanie ich zwykle z wszelkich kontekstów, odwołań i mitów, a jedynie epatowanie strasznymi obrazami, takimi jak: atakujące zewsząd i wydające się nie mieć końca... czarne włosy.

Zobacz zwiastun jednego z "Ringów":

Amerykanom podobają się jednak nie tylko azjatyckie horrory. Pamiętacie "Infiltrację"? Martin Scorsese, Leonardo DiCaprio, 4 Oscary. Niewiele osób wie, że obraz twórcy "Gangów Nowego Jorku" jest amerykańską wersją hitu z Hongkongu "Infernal Affairs: Piekielna gra".

Ze znanymi aktorskimi nazwiskami (oprócz "boskiego Leo" także m.in. Matt Damon, Mark Wahlberg, Jack Nicholson, Martin Sheen i Vera Farmiga) i nieporównywalnie wyższym budżetem osiągnął jednak sukces, o jakim twórcy oryginału - Wai Keung Lau i Siu Fai Mak - mogli tylko marzyć.

I mimo że w porównaniu do "Infernal Affairs" fabuła remake'u w zasadzie nie uległa zmianom - policjant rozpracowujący od wewnątrz mafię i gangster, który jako jeden z funkcjonariuszy utrudnia działania wymiarów ścigania, muszą się nawzajem zidentyfikować - to właśnie "Infiltracja" jest filmem, o którym będzie się pamiętać przez lata.

I mimo że wcale nie jest lepsza od oryginału, a nawet nie jest najlepszym dziełem w dorobku Scorsese, to za nią - a nie za np. "Wściekłego byka", "Taksówkarza" "Chłopców z ferajny", "Wiek niewinności" czy "Kasyno" - dostał swojego jedynego Oscara.

Zobacz zwiastun Infiltracji:

Oczywiście amerykańscy producenci nie kierują się wyłącznie w stronę Azji. Większość wzorców mimo wszystko biorą z kina europejskiego, a wymienienie wszystkich tytułów dzieł ze "starego kontynentu", których nowe wersje zrobiono w Hollywood, to nie lada wyzwanie. Zwłaszcza, że lista wciąż się powiększa.

Co ciekawe, niebywałym zainteresowaniem cieszy się w ostatnim czasie w USA kino skandynawskie. Niedawno na ekranach mieliśmy "Braci", obraz Jima Sheridana bazujący na starszym o zaledwie pięć lat dziele duńskiej reżyserki, Susanne Bier. Mimo że fabularnie amerykański remake nie odbiegał zbytnio od pierwowzoru, to inne rozłożenie akcentów spowodowało, że film w głównej mierze psychologiczny, stał się obrazem przede wszystkim antywojennym. Skutkowało to tym, że nowi "Bracia" nie byli wiarygodni na płaszczyźnie emocjonalnej.

To zresztą typowy zarzut, jaki można mieć do amerykańskich wersji europejskich dzieł. Robione nieco "na siłę" i bazujące na kompletnych dziełach, mimo uznanej obsady aktorsko-realizatorskiej nie są w stanie powtórzyć ich sukcesu.

W najbliższym czasie do polskich kin wejdzie kolejny remake skandynawskiego - a dokładnie szwedzkiego - filmu Tomasa Alfredsona "Pozwól mi wejść". Hollywood przygotowuje się też do zrobienia wersji popularnej trylogii "Millennium", którą na ekrany przenieśli już Niels Arden Oplev i Daniel Alfredson. Całość ma zrealizować David Fincher, a główną rolę ma zagrać Daniel Craig. Planowana jest także nowa wersja francuskiego "Nie mów nikomu" Guillaume'a Caneta, adaptacji Harlana Cobena, jednego z najlepszych thrillerów w ostatnich latach. Fala remake'ów europejskich obrazów zdaje się zresztą nie mieć końca.

Zobacz zwiastun filmu Jima Sheridana:

Najdziwniejszym zjawiskiem, jakie ma jednak miejsce w "Fabryce Snów" jest robienie nowych wersji filmów, które także tam powstały, z tym, że nieco wcześniej. Wspominałem już o horrorach, które zostały w ten sposób zrealizowane. Ich funkcjonowanie można jednak w miarę logicznie wytłumaczyć. Z powodu licznych sequeli i prequeli przygód Freddy'ego Kruegera czy Jasona Voorheesa zaburzone zostały początkowe schematy tych historii. Realizowanie współczesnych wersji ich przygód może więc być początkiem zupełnie nowych serii, co oczywiście wiąże się ze stałym przypływem gotówki z kin.

Jak jednak wyjaśnić remaki wchodzącego właśnie na nasze ekrany "Złego porucznika" i mającego premierę we wrześniu "Karate Kid"? Tym bardziej, że oba obrazy są znacznie słabsze od swoich pierwowzorów. Logicznie niestety się nie da.

W tym drugim niby starano się coś zmienić: akcję przeniesiono do Chin, a głównym bohaterem uczyniono małego czarnoskórego chłopca (którego gra syn Willa Smitha), ale spowodowało to raczej odwrócenie uwagi od podstawowych tematów, na których skupiał się oryginał (przyjaźń między diametralnie różnymi ludźmi, pokonywanie barier fizycznych i psychicznych, stawanie w obronie słabszych, itd.), w stronę konfliktów kulturowych i problemów, jakie z nich wynikają.

Natomiast nowa wersja "Złego porucznika" to moim zdaniem jedynie kiepski żart Wernera Herzoga. Z legendarnego dzieła, niezwykle kontrowersyjnego i epatującego przemocą, pozostawił on chyba tylko tytuł. W głównej roli obsadził dodatkowo przekomicznego na ekranie Nicolasa Cage'a, a problemy natury etycznej, jakie miał w oryginale Harvey Keitel zastąpił... iguanami. Niemiecki reżyser od dawna zresztą bawi się kinem, a przede wszystkim widzami, i jego najnowszych dzieł (?) nie da się już chyba traktować poważnie.

Zobacz zwiastun filmu Wernera Herzoga:

Jakie nowe wersje nowych filmów zobaczymy w najbliższym czasie? Czy doczekamy się remake'ów "Titanika" lub "Avatara"? A może hollywoodzcy producenci zdecydują się wreszcie na umieszczenie w amerykańskich realiach któregoś z polskich dzieł? Tylko co mogłoby to być...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kino | obraz | Hollywood | filmy | dzieła | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy