Norton i De Niro pod kluczem
- Pamiętam, jak John podniósł lewą rękę do góry, prawą mając opuszczoną przy boku, i powiedział: "Jack jest na górze, a Stone na dole. Zanim jeszcze film dobiegnie końca, zamieniają się miejscami - o, tak!" - tłumaczy Edward Norton, zmieniając położenie rąk. Norton ma na myśli swój najnowszy film, "Stone", który wszedł na ekrany amerykańskich 8 października 2010 roku.
"John" to John Curran, reżyser, z którym aktor spotkał się już wcześniej na planie kostiumowego dramatu "Malowany welon" (2006). Stone - to przydomek postaci odtwarzanej przez Nortona, zatwardziałego kryminalisty, który od wielu już lat odsiaduje w zakładzie karnym w Detroit wyrok za podpalenie i morderstwo własnych dziadków. Stone ubiega się o zwolnienie warunkowe, ale jego wysiłki mogą zakończyć się powodzeniem tylko wtedy, gdy on sam - albo jego zmysłowa żona Lucetta, grana przez Millę Jovovich - zdoła przekonać oficera Jacka Mabry'ego (Robert De Niro) do przychylenia się do prośby więźnia.
Mabry, którego od przejścia na emeryturę dzielą zaledwie tygodnie, ma swoje własne problemy. Już na początku filmu widz dowiaduje się o mrocznych porywach jego charakteru, gdy - w retrospekcji - patrzy, jak będący wówczas młodym ojcem oficer grozi swojej żonie, że skrzywdzi ich własne dziecko, jeśli ta kiedykolwiek będzie chciała od niego odejść. Starszy o wiele lat Mabry wciąż toczy walkę z demonami przeszłości, dodatkowo zaczynając kwestionować źródło pociechy, jakim niegdyś była dlań religia.
Tymczasem Stone, na kilka dni przed końcowym przesłuchaniem przez Mabry'ego, szperając w więziennej bibliotece, natrafia przypadkiem na religijną książeczkę - i odkrywa nowy cel w swoim życiu.
- Johna bardzo zainteresowało pojęcie uwięzienia jako takiego - mówi Norton - i wizja, w myśl której facet odsiadujący wyrok w pewien sposób dokonuje wyzwolenia własnego ducha, podczas gdy gość rzekomo będący człowiekiem wolnym jest w istocie uwięziony wewnątrz egzystencji zbudowanej wokół wytworów małżeństwa i kościoła, nieautentycznych na każdym poziomie.
- Czułem, że John stara się dotrzeć do sedna czegoś, co miało wartość niemalże alegoryczną.
Aktor dodaje, że podczas pierwszej projekcji ostatecznej wersji filmu uderzył go to, do jakiego stopnia Mabry "odzwierciedla pewien tępy sposób zapatrywania się na amerykańską patologię; wytwory własnej moralności i prawości, które dochodzą do głosu, kiedy sądzimy innych ludzi i kiedy w istocie nie stajemy twarzą w twarz z samymi sobą. Wydaje mi się, że John dokonał bardzo świadomej obserwacji konkretnej kultury, kultury ludzi, którzy unikają konfrontacji z rozkładem postępującym za fasadą".
Klaustrofobiczne sceny Nortona i De Niro, w których dwaj aktorzy siedzą naprzeciwko siebie w zamkniętym na klucz pomieszczeniu, tocząc słowne potyczki ponad stołem, powstawały przez jakieś osiem - dziewięć dni - wspomina Norton. - Nasze próby opierały się na dyskusjach. Znamy się z Bobem dosyć dobrze, o czym zresztą rozmawialiśmy w kontekście sytuacji naszych bohaterów.
Ponieważ w filmie Stone i Mabry wiedzą o sobie niewiele, John Curran zachęcał aktorów, by każdy z nich odkrywał swoją postać niezależnie od drugiego, celowo ukrywając fizyczną przemianę Nortona przed De Niro.
- Bob nie widział mnie z brodą ani w warkoczykach, dopóki John nie usadził go na krześle i nie przystąpiliśmy do rejestrowania sceny, najpierw z jego perspektywy - mówi Norton. - Kamera dosłownie obróciła się, ja usiadłem na swoim miejscu, a on mógł zmierzyć się z moim wyglądem po raz pierwszy. Bardzo mi się to podobało.
Zobacz zwiastun filmu "Stone":
Norton zagrał już wcześniej u boku De Niro w filmie "Rozgrywka" (2005), w którym wystąpił również Marlon Brando. Jak mówi, było to zupełnie inne doświadczenie.
- Był to tak zwany film gatunkowy, którego siłę napędową stanowił scenariusz - wspomina 41-letni dziś aktor. - W młodości wyobrażałem sobie, jak by to było pracować z De Niro, który jako aktor dociera do sedna mrocznych zagadnień i patologii, pozostających poza kręgiem amerykańskich norm społecznych. De Niro jest fantastyczny w rolach, które wymagają odkrycia tego, co ukryte. O wiele bardziej doświadczyłem tego podczas pracy nad "Stone", niż w przypadku tamtego wcześniejszego projektu.
Norton wychował się na przedmieściach miasteczka Columbia w stanie Maryland, gdzie uczęszczał do prywatnej szkoły. Jego dziadek był znanym miejskim planistą, ojciec - prawnikiem. Nie od razu stało się jasne, że to właśnie aktorstwo jest przeznaczeniem Edwarda. Jako student historii na Uniwersytecie Yale Norton kilkakrotnie wystąpił na deskach teatru. Po obronie dyplomu poświęcił się jednak studiowaniu filologii japońskiej. Dopiero później, po przeprowadzce do Nowego Jorku, zaczął, jak sam mówi, "chałturzyć w teatrze".
Przyznaje jednak, że nawet wtedy nie był pewien, jaką drogę powinien wybrać.
- W wieku 23-24 lat musiałem przyznać przed samym sobą, że pozwalam, by uciekały mi inne okazje, ponieważ nie chcę zaprzepaszczać ewentualnych szans na występy w kolejnych sztukach - opowiada. - Zdałem sobie sprawę, że dokonuję wyboru, do którego "naginam" wszystkie inne życiowe okoliczności.
Pierwszym filmem Nortona był sądowy thriller "Lęk pierwotny" (1996). Rola ministranta Aarona Stamplera, oskarżonego o zamordowanie biskupa, przyniosła mu nominację do Nagrody Akademii dla najlepszego aktora drugoplanowego. W tym samym roku śpiewał u boku Drew Barrymore w musicalu "Wszyscy mówią: kocham cię" w reżyserii Woody'ego Allena. Rosnący "popyt na akcje" Nortona w Hollywood potwierdził jego występ w filmie "Skandalista Larry Flynt" Milosa Formana, gdzie zagrał nieustępliwego prawnika, który dosłownie i w przenośni nadstawia karku dla swojego klienta, wydawcy magazynu Hustler.
Wszystko wskazywało na to, że Norton w ekspresowym tempie awansuje do pierwszej ligi Hollywood, ale wtedy właśnie aktor zafundował sobie niemal roczną przerwę w pracy. Gdy wrócił, przyjął rolę w kontrowersyjnym obrazie "Więzień nienawiści" (1998). Później podążał już za własną gwiazdą, okazjonalnie wybierając role w produkcjach głównego nurtu - jak "Czerwony smok" (2002) czy "Incredible Hulk" (2008) - częściej jednak wybierając spośród niszowego "menu", by wymienić chociażby "Podziemny krąg" (1999), "Smoochy'ego" (2002) czy "Dolinę iluzji" (2005).
Zobacz zwiastun filmu "Podziemny krąg":
- Aktor musi pamiętać o tym, że percepcja jego osiągnięć ogniskuje się na kilku ważnych punktach krzywej jego kariery czy też jego życia - mówi Norton. - Spoglądając na nią z perspektywy czasu, ludzie dokonują pewnego zawężenia: "Ach, tak, zagrałeś w tym filmie, a później w tym..." - prawda jest jednak taka, że każde z tych jednostkowych aktorskich doświadczeń było dość mocno rozciągnięte w czasie. Jakkolwiek było ono ekscytujące, towarzyszyły mu zawsze wydarzenia w moim życiu, które stanowiły dla niego trudną, ale pozytywną przeciwwagę, pozwalając mi zachować właściwą perspektywę.
Niewykluczone, że aktor odnosi się w ten zawoalowany sposób do śmierci jego matki, która nastąpiła w 1997 roku. (...)
Czas, który z powodów osobistych spędził na odpoczynku od pracy, przyniósł mu korzyści zarówno na płaszczyźnie prywatnej, jak i zawodowej - mówi.
- Czasami myślę, że gdybym nie zrobił sobie tej przerwy, mógłbym czuć presję, by zaangażować się w pewne projekty, które nie były zgodne z kierunkiem, w jakim wiodły mnie moje kreatywne zapędy. Dzięki temu, że zwolniłem tempo, mogłem zastanowić się nad swoją karierą i przetrawić reakcje na moje role. W tamtym okresie kilku wielkich reżyserów proponowało mi różne rzeczy. Ja z kolei podjąłem kilka decyzji, które - jak sądzę - na dobre uchroniły mnie przed zostaniem kolejnym młodym prawnikiem w filmie na podstawie powieści Johna Grishama.
Zamiast tego, Norton zdecydował się zagrać brutalnego skinheada w "Więźniu nienawiści", i od tego czasu nie przestaje regularnie zaskakiwać zarówno krytyków, jak i publiczność. Na przestrzeni ostatniej dekady wystąpił w piętnastu filmach i wyprodukował sześć - między innymi "Zakazany owoc", w którym zagrał razem z Benem Stillerem. Był to jego reżyserski debiut, którego scenariusz sam zresztą współtworzył. Jak mówi, bardzo chciałby znów stanąć za kamerą.
Zobacz zwiastun filmu "Więzień nienawiści":
- Nie mam w tym względzie żadnych konkretnych planów - wyjaśnia Norton, który obecnie zaangażowany jest w produkcję mini serialu "Lewis & Clark" dla telewizji HBO - ale z wielką przyjemnością coś bym wyreżyserował. Nie mogę się już doczekać, aż uprzątnę bałagan z mojego biurka i wygospodaruję dla siebie czas, który w całości będę mógł poświęcić skoncentrowaniu się na jednej tylko rzeczy, projekcie, któremu oddam się w całości - jako scenarzysta i reżyser.
- Byłoby miło znów zanurzyć się w proces twórczy i nie mieć zbyt wielu zewnętrznych obciążeń.
Karl Rozemeyer
"New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska