Największe rozczarowania 2024 roku. Po tych filmach spodziewaliśmy się dużo więcej
W podsumowaniu 2024 roku w kinie nie mogło zabraknąć rozczarowań. Oto filmy, które miały ogromny potencjał i budziły spore zainteresowanie przed premierą, ale ostatecznie nic dobrego z nich nie wyszło. Na liście nie zabraknie wielkich nazwisk, aktorskich pomyłek i straconych szans.
Z króla komedii do tego denerwującego gościa, który ciągle stara się zwrócić na siebie uwagę — tak najkrócej można opisać hollywoodzką karierę Taiki Waititiego. Nowozelandczyk podbił nasze serca opowieścią o współczesnych wampirach w "Co robimy w ukryciu", tchnął nieco ducha w skostniałą superbohaterską formułę w trzecim "Thorze", a w końcu otrzymał Oscara za scenariusz wzruszającego "Jojo Rabbit".
A potem przyszedł pozbawiony pomysłów kolejny "Thor", irytujący występ w komedii "Free Guy" i w końcu "Pierwszy gol" - historia piłkarskiej reprezentacji Samoa Amerykańskiego, jednej z najgorszych w historii. Waititi dwoi się i troi, rzuca żartami i niezręcznościami jak rękawa — co z tego, że na dziesięć trafia może jeden? W akcie desperacji wkłada sobie sztuczne zęby i znów stara się śmieszkować. Niestety, znów głównie irytuje. I tylko powracającego przed kamerę Michaela Fassbendera szkoda.
Matthew Vaughn uchodził za nową nadzieję kina akcji dzięki "Kick-Assowi" i "Kingsman: Tajne służby". Po drodze gdzieś utracił tę lekkość w kreowaniu kopanin i strzelanin. W bzdurnej historyjce, która robi w "Argylle'u" za fabułę, bohaterowie rozbijają się po całym świecie — nie mają jednak szczęścia trafić na sens i logikę, a nawet na dobrą rozrywkę.
Zamiast tego dostajemy do bólu generyczne pościgi i bijatyki, godne pożałowania przewrotki fabularne oraz pokaźne grono zmarnowanych aktorów — by wspomnieć tylko Henry'ego Cavilla, Johna Cenę i Arianę DeBose. A najbardziej szkoda kotka, który staje się przymusowym towarzyszem bohaterów i tylko najada się stresu.
Zawsze zastanawiałem się, który z braci Coen jest tym zdolniejszym. Po seansie filmu "Żegnajcie laleczki" zacząłem poważnie myśleć, jaki był dotychczasowy wkład Ethana w dorobek rodzeństwa z Minnesoty. Jego pierwszy samodzielny film to przestrzelona komedia sensacyjna pełna wujaszkowego humoru, pozbawiona wszelkich zalet dotychczasowych dzieł braci.
W natłoku irytujących postaci ginie sens opowieści. Zamiast fabuły dostajemy serię męczących skeczów bez puenty. Tylko aktorów szkoda, bo taką obsadę do tej pory potrafił zmarnować tylko Ridley Scott. O tym zresztą poniżej.
Wszyscy chcielibyśmy, żeby Tim Burton wrócił do formy z początków swojej kariery. Gdy zapowiada swój kolejny film, trzymamy kciuki, chociaż wiemy, jak to się skończy. Tak też było w wypadku wyczekiwanej od ponad 30 lat kontynuacji "Soku z żuka". Niestety, chociaż w szalonego bioegzorcystę znów wcielił się Michael Keaton, a obsadę uzupełnili Willem Dafoe i Jenna Ortega, całość sprawiała wrażenie skrótu niezbyt zajmującego serialu. Nad wszystkim unosił się natomiast duch chłodnej kalkulacji i chęci wyciśnięcia z nostalgii jak największej sumy pieniędzy. Jak wskazują wyniki finansowe — udało się.
Sequel oscarowego hitu, na który nikt nie czekał i o który nikt nie prosił. Historia Lucjusza (Paul Mescal), syna Maximusa, który także trafia na arenę, jest pozbawiona energii i epickości, która charakteryzowała produkcję z 2000 roku. Twórcy miotają się między nieudolnym szekspirowskim dramatem, nudnymi spiskami oraz kinem science fiction ze zmutowanymi małpami i bitwami morskimi w Koloseum. Całość ogląda się ze znużeniem, które miejscami ustępuje niedowierzaniu.
Jest jeszcze Denzel Washington. Gdy pozostali członkowie obsady są mdli i niewyraźni, dwukrotny zdobywca Oscara wkłada w swoją rolę masę energii i raczy nas wszystkimi znanymi zagrywkami ze swojego repertuaru. Washington gra w zupełnie innym filmie i widać, że Ridley Scott nawet nie próbował nad nim zapanować. Czy jego rola wyróżnia się spośród innych? Jak najbardziej. Czy jest ona dobra? Absolutnie nie. Niektórzy mówią o Oscarze. Przykro mi, to powinna być Malina.