Reklama

Marlon Brando: Rozumiał go tylko Michael Jackson

Idol Hollywood, Ameryki i całego świata zmienił sam siebie w chorego grubasa. Rozumiał go tylko Michael Jackson...

Idol Hollywood, Ameryki i całego świata zmienił sam siebie w chorego grubasa. Rozumiał go tylko Michael Jackson...
Marlon Brando w 1990 roku /Brenda Chase/Online USA /Getty Images

"Moje życie to jeden wielki bałagan" - mówił młodziutki Marlon Brando. I to się nigdy nie zmieniło. Kobiety, dzieci, kilogramy, filmy dobre i złe, nieszczęścia i euforie... Marlon, jak zbierająca wszystko po drodze kula śnieżna, miał w zwyczaju przetaczać się przez życie ludzi związanych z nim zawodowo lub prywatnie.

Nietrudno się domyślić, że jego dzieciństwo nie należało do uporządkowanych. Nie z takimi rodzicami. Matka Dodie, aktorka, nie zamierzała, jak sąsiadki, siedzieć w domu z trójką dzieci. Jako jedyna z niewielu kobiet w okolicy nosiła spodnie, paliła i prowadziła samochód. I jako jedyna wracała do domu, zataczając się.

"Gdy matka piła, jej oddech miał taką słodycz, że brak mi słów, by ją opisać. Popijała małymi łykami z butelki po empirinie, którą nazywała 'lekarstwem odmieniającym życie'. Gdy dorosłem, zdarzało mi się znaleźć z kobietą, której oddech miał tę słodycz. Seksualnie zawsze byłem wrażliwy na zapachy. Ten był da mnie równie niemiły, jak nieodparcie pociągający" - zanotował w autobiografii.

W dzieciństwie usiłował zabawiać matkę odgrywanymi scenkami, by odciągnąć ją od flaszki. Nie udało się. "Wolała pić, niż opiekować się nami". Ojciec większość czasu spędzał poza domem. Był komiwojażerem. "Były to czasy - pisał Brando - kiedy komiwojażerowie dawali recepcjoniście pięć dolarów za dostarczenie butelki whisky i dziwki, a hotelowemu detektywowi dolara za to, by owa dama mogła pozostać w pokoju".

Reklama

Nie inaczej robił Marlon senior. "Jego krew była mieszanką alkoholu, testosteronu, adrenaliny i gniewu". Za najważniejsze wspomnienie z nim związane syn uważał... obojętność. "Byłem jego imiennikiem, ale nigdy się mną nie cieszył ani nawet nie interesował. Z upodobaniem twierdził, że niczego nie potrafię robić dobrze. Miał też zwyczaj mówienia mi, że nigdy do niczego nie dojdę".

"Kiedy teraz patrzę za siebie, myślę, że moja emocjonalna niepewność w dzieciństwie - niezaspokojone pragnienie miłości, poczucie bycia pozbawionym jakiejkolwiek wartości jako człowiek - pomogła mi jako aktorowi, przynajmniej odrobinę. Dała mi intensywność, jakiej większość ludzi nie posiada" - wspominał. Nie każdy potrafił ją znieść. Z liceum Marlona wyrzucono, gdy przejechał jego korytarzami na motorze, ze szkoły wojskowej wyleciał za brak szacunku dla autorytetów. To tam odkrył w sobie teatralną smykałkę, jako 18-latek ruszył więc do Nowego Jorku sprawdzić, czy aby nie uda mu się podszkolić w aktorstwie.

Pierwsze miesiące spędził, koczując na kanapach u znajomych, wreszcie jednak trafił do studia aktorskiego Stelli Adler, słynnej nauczycielki tzw. metody. Chodziło o to, by nie grać, a być odtwarzaną postacią. Nie udawać, ale naprawdę czuć. Kupił to od razu - nigdy już nie uczył się tekstu na pamięć, uważał, że brzmi to sztucznie. Do końca życia rozklejał po planach zdjęciowych kartki ze wskazówkami, co i jak ma mówić. Kiedyś Adler zadała studentom ćwiczenie: "Jesteście kurami, zaraz spadnie na was bomba atomowa". Cała grupa zaczęła biegać w kółko, gdacząc w panice, i tylko Marlon usiadł spokojnie udając, że składa jajo. "Jestem kurą - co ja niby wiem o bombach?" - objaśnił zdumionej nauczycielce.

Jego strategia nie od razu spodobała się w teatrze. Reżyser jego debiutanckiej sztuki na Broadwayu zastanawiał się nawet, czy nie wyrzucić wiecznie skrzywionego młodzieńca. "Był świetnym aktorem, gdy chciał, ale przez większość czasu nie mogłam nawet dosłyszeć, co mówi" - wspominała partnerująca mu wtedy Tallullah Bankhead, dodając, że Brando zrobi wszystko, by doprowadzić ją do szału. "Drapał się po kroczu, dłubał w nosie, stroił miny" - opisywała. Nic dziwnego, że poleciła go do roli wulgarnego Stanleya Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" - właściwie nie musiał grać. Jednak Brando się do niej przygotował - miesiąc chodził na siłownię, gdzie z daleka podpatrywał boksera Rocky’ego Graziano. Na koniec... dał sportowcowi bilety na premierę spektaklu. "Kurtyna poszła w górę, a na scenie stoi ten skurwysyn z siłowni i gra mnie!" - ekscytował się bokser.

Po filmowej adaptacji "Tramwaju" reakcje były jeszcze bardziej entuzjastyczne. Na planie Brando o dziwo zdecydował się nie uwodzić partnerującej mu Vivien Leigh - za bardzo cenił jej męża, Laurence’a Olivera. Był to jednak rzadki wyjątek w jego łóżkowej karierze. Aktor dorobił się w sumie jedenaściorga biologicznych dzieci, trojga adoptowanych, czterech żon, setek kochanek i tysięcy plotek. Jego kobiety należały do różnych ras i profesji, od brytyjskich dam przez tahitańskie tłumaczki po meksykańskie gosposie. Ponoć udało mu się uwieść każdą aktorkę, z jaką zagrał...

Nie były to jedyne utrudnienia, jakie czekały na pracujących z Brando reżyserów. Marlon zajmował się nie tylko romansami i kłótniami, pouczaniem współpracowników i kilkugodzinnymi wahaniami, czy w ogóle wyjść z garderoby - pochłaniał też kosmiczne ilości jedzenia. I o ile przy "Dzikim" czy "Na nabrzeżach" nie stanowiło to jeszcze problemu, to już przy "Buncie na Bounty" - owszem. Do legendy przeszły fochy i spóźnienia aktora na planie, przede wszystkim zapamiętano jednak pewną liczbę: 52. Tyle par spodni udało się rozerwać upierającemu się przy ich obcisłym kroju Marlonowi.

Po Hollywood zaczęła krążyć plotka o trudnościach, jakie wiążą się z zatrudnieniem nie tak znowu już młodego bożyszcza. Dziesięć słabych lat i słabych pozycji w filmografii dobiegło końca, gdy Francis Ford Coppola namówił producentów "Ojca chrzestnego" na obsadzenie Brando w roli Vita Corleone. Marlon został zmuszony do podpisania umowy obarczającej go odpowiedzialnością za opóźnienia powstałe z jego winy, ale o dziwo okazała się ona niepotrzebna. Niczym prawdziwy padrone wielkodusznie ojcował ekipie młodszych aktorów (Robert De Niro, Al Pacino, James Caan), którzy wyrośli na jego filmach.

Słynny odrzucony Oscar dla najlepszego aktora (w 1973 r.), sukces kontrowersyjnego "Ostatniego tanga w Paryżu", wreszcie niesamowity "Czas Apokalipsy" umieściły Brando nie tyle w pierwszej lidze Hollywood, ile po prostu w na pierwszych kartach historii kina. Trudno jednak powiedzieć, czy uznanie było w stanie zrekompensować mu osobiste dramaty.  W 1990 r. jeden z jego synów, Christian, zastrzelił narzeczonego swojej siostry, Cheyenne. Pięć lat później Cheyenne popełniła samobójstwo. Marlon szukał ukojenia w jedzeniu - na śniadanie wyjadał masło orzechowe łyżką prosto ze słoika, przegryzał odgrzewaną chińszczyzną z poprzedniego wieczora i finiszował czterema kawałkami czekoladowego ciasta.

Pod koniec życia stał się odpowiedzią na pytanie, co by było, gdyby James Dean nie zginął w wypadku. Co dzieje się z buntownikiem, jeśli żyje tak długo, by zapuścić brzuch. Nie, Brando nie został podtatusiałym gwiazdorem z przeszczepem włosów, pielęgnującym minioną sławę i uwodzącym coraz młodsze panienki. Nadal pełen niezgody na świat, w końcu odrzucił także i swą skórzaną kurtkę, dżinsy i motocykl. Zamienił je na 140-kilowe brzuszysko, cukrzycę i samotnictwo. Na wyspy swego prywatnego archipelagu zapraszał tylko naukowców badających morskie środowisko - zajęcie nieco ciekawsze niż karmienie skórkami od chleba gołębi w parku...

Do końca lubił zaskakiwać. Jego ostatnią rolą była... zbzikowana staruszka w animowanym filmie "Big Bug Man", której głos nagrał z własnej kanapy w siwej peruce, sukience, pełnym makijażu i białych rękawiczkach.

Na starość jego najbliższym przyjacielem został Michael Jackson. Brando był stałym gościem w Neverladzie, gdzie potrafił zaszyć się na całe tygodnie. "Michael pomagał mojemu ojcu jakoś przeżyć ostatnie lata życia  - mówił drugi syn Marlona, Miko, prywatny ochroniarz Króla Popu. - Tacie trudno się oddychało, musiał przez znaczną część dnia nosić specjalną maskę. Kochał być na świeżym powietrzu, więc Michael wyposażył wózek golfowy w przenośną butlę z tlenem, aby umożliwić mu w miarę swobodne poruszanie się po bajkowym ranczu. No i tak sobie jeździli - Michael Jackson, Marlon Brando, z butlą tlenową, w golfowym wózku".

Marlon Brando zmarł 1 lipca 2004 r. Ponoć cierpiał na nieuleczalnego raka wątroby i niewydolność płuc. Odmówił leczenia.

MP

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Marlon Brando
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy