Małe sukcesy polskiego kina
Nominacja do Oscara, nagroda w Berlinie, wyróżnienie w Wenecji. Polski Instytut Sztuki Filmowej z pewnością użyje tych argumentów przy podsumowaniu mijającego roku. Mnie cieszą jednak mniejsze sukcesy polskiego kina.
Pieśń o nieobecności polskiego kina na arenie międzynarodowej powraca każdego roku jak refren zgranego przeboju. Jeśli już polskim tytułom uda się przebić do światowej czołówki i stanąć do walki z współczesnymi gigantami kina, okazuje się, że od kilkudziesięciu lat reprezentują nas wciąż te same nazwiska: Andrzej Wajda, Roman Polański, Jerzy Skolimowski.
Najważniejsze triumfy polskiego kina ostatnich dwóch lat to właśnie sukcesy twórców, którzy pierwsze laury zdobywali na międzynarodowej arenie w latach 60. To świetnie, że artyści ci wciąż realizują kino na najwyższym światowym poziomie. Czy jednak nie świadczy to o geriartrii polskiego kina, że żaden z twórców młodego pokolenia nie powtórzył sukcesu swych poprzedników?
Dla porządku - rok 2010 należał zdecydowanie do Romana Polańskiego. Jego najnowszy film "Autor widmo" zdobył na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego reżysera. Tych, którzy w decyzji jury dopatrywali się politycznych motywacji - Polański przebywał wtedy w areszcie domowym, oczekując na ekstradycję do USA - przekonać miał werdykt Europejskiej Akademii Filmowej.
Film Polańskiego zdominował bowiem tegoroczne rozdanie Europejskich Nagród Filmowych, zdobywając aż 6 statuetek. Sukces, sukces bez dwóch zdań. Tylko że "Autor widmo" w najmniejszym stopniu nie jest polską produkcją. Finansowany był z brytyjskich, niemieckich i francuskich pieniędzy, w obsadzie nie znalazł się też żaden polski aktor.
Polscy korespondenci kolejny raz z ożywieniem relacjonowali w ubiegłym roku festiwalowe wydarzenia we wrześniu w Wenecji, kiedy "Essential killing" Jerzego Śkolimowskiego wymieniane było w gronie faworytów do zdobycia Złotego Lwa. Jury pod przewodnictwem Quentina Tarantino główną nagrodą festiwalu nagrodziło jednak "Somewhere" Sofii Coppoli, polski reżyser zadowolić się musiał Nagrodą Specjalną Jury, dodatkowo za rolę w jego obrazie nagrodzony został również Vincent Gallo. Kto widział obydwa tytuły, temu łatwiej przyjdzie usprawiedliwianie rozbudzonych ambicji Skolimowskiego, który odbierając wenecką nagrodę powiedział, że jest zaskoczony, spodziewał się bowiem jednej - innej - nagrody, a nie dwóch.
Poza międzynarodowym uznaniem dla Polańskiego i Skolimowskiego polskie kino może się w tym roku pochwalić wyłącznie "świetnym przyjęciem" jakiegoś filmu na zagranicznych festiwalach - tu prym wiódł dystrybutor "Chrztu" Marcina Wrony, ze skrupulatnością odnotowujący wspaniały odbiór filmu na imprezach w San Sebastian i Toronto.
Bardziej optymistycznie od autopromocyjnych popłuczynek nastrajają jednak konkrety. Chodzi o perspektywę europejskich karier kilku młodych twórców. Dostrzeżenie "33 scen z życia" na festiwalu w Locarno zaowocowało nowym filmem Małgorzaty Szumowskiej. W "Sponsoringu", opowiadającym o procederze płatnego seksu na francuskich uczelniach, główną rolę zagra sama Juliette Binoche.
Do anglojęzycznego debiutu szykuje się również Andrzej Jakimowski, którego "Sztuczki" zaistniały na festiwalu w Wenecji, by potem trafić na europejskie ekrany. Swój następny film Jakimowski nakręci już za europejskie fundusze w Lizbonie. Do rozpoznawalnej w Europie Agnieszki Grochowskiej (otrzymała w tym roku norweskiego Oscara) dołączyła też Agaty Buzek, która znalazła się w gronie największych aktorskich talentów programu Shooting Stars. Być może niedługo z jej usług zaczną częściej korzystać europejscy reżyserzy.
O wiele bardziej, niż z kolejnych wyróżnień dla Polańskiego i Skolimowskiego powinniśmy się jednak cieszyć z nagród dla młodych polskich filmowców, niekoniecznie tych reprezentujących kino fabularne. W cieniu sukcesu "Autora widmo" na gali Europejskich Nagród Filmowych swój wielki triumf święciła młoda polska reżyserka Katarzyna Klimkiewicz, której film "Warszawa Hanoi" triumfował w kategorii "najlepszy krótkometrażowy dokument". Na grudniowym festiwalu Plus Camerimage w konkursie etiud studenckich wygrał nasz reprezentant - film "Jutro mnie tu nie będzie" Julii Kolberger ze zdjęciami Jakuba Gizy. Na tej samej imprezie w kategorii "krótkometrażowy dokument" triumfował Piotr Stasik z filmem "Ostatni dzień lata".
Te wyróżnienia powinny nas napawać prawdziwą dumą. W tych młodych ludziach drzemie bowiem przyszłość polskiego kina. Bartek Konopka, którego dokument "Królik po berlińsku" walczył do końca o Oscara, zdążył już zrealizować swój fabularny debiut. Na nowe filmy Klimkiewicz, Kolberger i Stasika powinniśmy czekać z nie mniejszym napięciem, niż na "Bitwę warszawską 1920".