Reklama

Lily Collins droga na szczyt

Lily Collins przeszła długą drogę w wyjątkowo zawrotnym tempie. Jako nastolatka została felietonistką magazynu "Elle Girl". Jednocześnie pracowała jako modelka i reporterka młodzieżowego serwisu informacyjnego stacji Nickelodeon. Kilka lat temu rozpoczęła natomiast szybką wspinaczkę po kolejnych szczeblach kariery w Hollywood.

Pracuje na własne nazwisko

Zaczęło się od niewielkich ról - w serialu "90210", a także w filmach "Wielki Mike. The Blind Side" (2009) i "Ksiądz 3D" (2011). Później przyszły role główne - w "Porwaniu" (2011) i "Królewnie Śnieżce" (2012). 24-letnia Lily dała się również poznać miłośnikom kina niezależnego dzięki udanym występom w "Stuck in Love" (2013) i "The English Teacher" (2013).

W "Porwaniu" gwiazdą był Taylor Lautner, w "Królewnie Śnieżce" - Julia Roberts. Ale w utrzymanym w konwencji fantasy filmie "Dary Anioła: Miasto kości" najjaśniej błyszczy już tylko ona - Lily Collins.

Reklama

- To dla mnie wciąż nowe uczucie - przyznaje młoda aktorka. - Dziwnie się czuję, kiedy widzę swoje nazwisko na czele obsady. Grając w filmach, robię to, co kocham - i mogę się tylko cieszyć, że od kilku lat odnoszę na tym polu coraz większe sukcesy.

- Jak wszyscy, chodzę na castingi - dodaje. - Za każdym razem, kiedy słyszę "tak", dopytuję się: "Jesteście pewni, że mnie chcecie?". Może to śmieszne, ale to wszystko dlatego, że na początku mojej aktorskiej drogi bardzo często słyszałam "nie". Ale dzięki temu wyrobiłam sobie twardy kręgosłup...

- Zgadzam się jednak, że wszystko to dzieje się bardzo szybko. Dlatego też otaczam się przyjaciółmi i rodziną, bo wiem, że oni zawsze zwrócą mi uwagę, jeśli palnę coś głupiego. To oni mają sprowadzić mnie na ziemię, jeśli coś będzie nie tak. Generalnie jednak nie narzekam - czuję się dobrze z tym, co się wokół mnie dzieje, i jestem bardzo podekscytowana rozwojem wypadków.

Lily jest córką Phila Collinsa - słynnego muzyka, który przez wiele lat był wokalistą i perkusistą brytyjskiej formacji Genesis, i który sam ma na koncie kilka ról filmowych. Młoda aktorka ciężko pracowała na własne nazwisko, bo, jak mówi, fakt, że była kojarzona ze słynnym ojcem często działał na jej niekorzyść.

Dlaczego zatem, by uniknąć takich sytuacji, nigdy nie zdecydowała się na zmianę personaliów? Mogła przecież posługiwać się chociażby nazwiskiem swojej matki, Jill Tavelman... - Nigdy nie czułam potrzeby, żeby ukrywać swoją tożsamość - odpowiada Lily. - Zawsze chciałam z dumą nosić moje nazwisko i dopisać kolejny rozdział do historii dokonań członków mojej rodziny. Kroczę własną ścieżką i kieruję się własnym rozumem.

Wiarygodna fizycznie i emocjonalnie

"Dary Anioła: Miasto kości" to pierwsza część planowanego cyklu filmów na podstawie serii książek fantasy autorstwa Cassandry Clare. Lily Collins gra w niej Clary, na pozór niczym nie wyróżniającą się nastolatkę, która nieoczekiwanie dowiaduje się, że należy do kasty Nocnych Łowców - wojowników będących pół-aniołami, pół-ludźmi. Ich zadaniem jest chronić świat przed siłami ciemności.

Kiedy matka dziewczyny, Jocelyn (w tej roli Lena Headey), zostaje uprowadzona przez potężnego demona Valentine'a (Jonathan Rhys Meyers), Clary musi stawić czoła prawdzie o sobie samej i pospieszyć jej na ratunek. Jakby tego było mało, nastolatka zostaje wplątana w walkę dobra ze złem, od której zależą dalsze losy ludzkości. Ona sama ma odegrać w tej walce znaczącą rolę...

- Osobiście jestem bardzo zżyta z moją mamą, mogłam więc świetnie wczuć się w moją bohaterkę, którą też łączy silna więź z Jocelyn - mówi Collins. - Podziwiam nieustępliwość i wytrwałość Clary i siłę, którą zachowuje w obliczu tych wszystkich przeszkód piętrzących się na jej drodze. Podobnie jak ona, poszłabym na koniec świata, by ratować swoją mamę.

Wiarygodne ukazanie takiej bohaterki na ekranie było dla Collins dużym wyzwaniem pod względem fizycznym i emocjonalnym. Przed rozpoczęciem zdjęć aktorka i jej koledzy z obsady (w tym także Jamie Campbell Bower, który w filmie gra jej najwierniejszego sojusznika, Jace'a) przeszli intensywny trzymiesięczny trening pod okiem trenerów fitness i kaskaderów.

- Było to bardzo wyczerpujące, ale jednocześnie dało nam wszystkim ogromną satysfakcję, bo mogliśmy samodzielnie wykonywać różne kaskaderskie rewolucje - zdradza Lily. - Wszystko dzięki temu, że opiekowali się nami prawdziwi zawodowcy. Pod koniec ledwo trzymałam się na nogach, ale było to uczucie bardzo przyjemnego zmęczenia.

- Równie dużo zainwestowałam w tę rolę pod względem emocjonalnym - dodaje. - Chciałam, żeby wszystkie działania i reakcje mojej bohaterki miały w sobie ten autentyzm - i żeby Clary nie wyglądała jak ofiara tych wszystkich niesamowitych zdarzeń, ale jak osoba, która potrafi wszystko przezwyciężyć.

Wisienka na torcie

Lily Collins ma świadomość tego, że w ostatnich latach kina przeżywają inwazję fantastycznych fabuł adresowanych do nastoletnich widzów. Ma jednak nadzieję, że "Miasto kości" będzie się wyróżniać na tle tych produkcji.

- Nie doszukałam się w tej historii niczego wtórnego - mówi. - A poza tym jest ona delikatnie podszyta humorem, który przenika zarówno świat fantastyczny, jak i świat realny w tym filmie. Kiedy tylko sprawy zaczynają przybierać poważny obrót, któryś z bohaterów powie lub zrobi coś takiego, co rozładuje napięcie. Miałam poczucie, że jest to mroczniejsza i bardziej "gotycka" opowieść od tych, które znałam, a zarazem nie pozbawiona świeżości i powiewu młodości.

I dodaje: - Tak naprawdę jej siłą napędową są emocje i psychika postaci. Wszystkie efekty specjalne zastosowane przez twórców są, oczywiście, oszałamiające, ale nie stanowią istoty tego filmu. To taka wisienka na torcie. A historię jako taką można by równie dobrze opowiedzieć bez nich.

Wytwórnia Screen Gems zdaje się mocno wierzyć w sukces "Miasta kości". Zaledwie miesiąc po jego premierze ruszą zdjęcia do drugiej części cyklu, zatytułowanej "Miasto popiołów".

- To prawda, przygotowujemy się do powrotu na plan - radośnie potwierdza Collins. - Clary wie już, kim naprawdę jest. Wie, jaką drogę musi przebyć - i jest na to gotowa. Odnalazła się w tym fantastycznym świecie; teraz musi tylko odnaleźć swoją mamę. Muszę tutaj powiedzieć, że druga część cyklu jest bardziej mroczna i znacznie bardziej ekscytująca. Na jaw wychodzą kolejne tajemnice... Po prostu: im dalej, tym lepiej.

Między jedną częścią "Darów Anioła" a drugą Lily udało się zanurzyć na chwilę w świecie kina niezależnego. Efekty tej przygody ocenimy już niebawem. Mowa o czekającym na swoją premierę filmie "Love, Rosy", w którym zagrała u boku innej wschodzącej gwiazdy - Sama Claflina.

- To było coś absolutnie magicznego - wzdycha Lily. - Musiałam dojrzewać wraz z moją bohaterką, która zachodzi w ciążę w najmniej odpowiednim momencie. Pod koniec filmu to dziecko ma już dziesięć lat! Cudowne było również to, że musiałam mówić z brytyjskim akcentem, i że zdjęcia kręcone były w Europie. Z perspektywy czasu nie wyobrażam sobie, by Rosie mógł zagrać ktokolwiek inny. Mamy tak wiele cech wspólnych! Na ekranie byłam wesoła i zabawna, to znów rozpaczałam z powodu złamanego serca... Krótko mówiąc, świetnie się bawiłam.

- Bohaterka, która doświadcza tylu wzlotów i upadków, była dla mnie prawdziwym darem od losu - podsumowuje 24-letnia aktorka.

© 2013 Ian Spelling

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Dary Anioła: Miasto kości | Lily Collins
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy