Kto pamięta Dolpha Lundgrena?
Minęło już dwadzieścia pięć lat, odkąd Dolph Lundgren - w zaledwie drugim filmie w swojej karierze - wkroczył na ring, by stawić czoła Sylvestrowi Stallone. Teraz powraca u boku swego słynniejszego kolegi w filmie "Niezniszczalni".
W miażdżącym (dosłownie i w przenośni) finale "Rocky'ego 4", potężnie zbudowany, mierzący 196 cm Szwed, objawił się jako Iwan Drago - radziecki bokser obdarzony nadludzką siłą. Olbrzym w jedwabnych, czerwonych spodenkach, ozdobionych żółtym znakiem sierpa i młota, stanął naprzeciw Rocky'ego Balboa, którego szorty dla odmiany upiększał jakże patriotyczny wzór złożony z gwiazd i pasków.
To była inna epoka. Na kilka dni przed premierą filmu Ronald Reagan i Michaił Gorbaczow uroczyście zamknęli udany szczyt amerykańsko-radziecki. Zimnowojenne napięcie nie słabło jednak, a finałowy pojedynek ukazany w "Rockym 4", stał się symbolem starcia dwóch tytanów - Stanów Zjednoczonych i ZSRR.
Minęło ćwierć wieku. Zimna wojna to już historia. Rosja od dawna nie jest już komunistycznym państwem. Ameryka ma nowych wrogów. A Stallone i Lundgren znów spotykają się na ekranie - tym razem w wyreżyserowanym przez tego pierwszego filmie "Niezniszczalni".
Obraz Stallone'a gromadzi pod swoim sztandarem mocarną obsadę złożoną z weteranów kina akcji: Steve'a Austina, Jeta Li, Mickeya Rourke i Jasona Stathama. A w scenie, która jest ziszczonym marzeniem każdego fana męskiego kina lat osiemdziesiątych, spotykają się... Arnold Schwarzenegger i Bruce Willis.
Sam Stallone wciela się w postać Barneya "Schizo" Rossa, który staje na czele najemników biorących udział w tajnej operacji, finansowanej przez CIA. Jej celem jest obalenie dyktatora rządzącego niewielkim krajem w Ameryce Południowej. Lundgren gra Gunnara Jensena, strzelca wyborowego, wyrzuconego z drużyny za lekkomyślne zachowanie podczas jednej z wcześniejszych misji, w wyniku którego dzielna ekipa znalazła się w niebezpieczeństwie.
- Gunnar jest dobry w tym, co robi - mówi Lundgren. - Problem polega na tym, że jest nadgorliwy. To gaduła, której musi pozbyć się szef, grany przez Stallone'a. W oryginalnym scenariuszu zmagał się również z uzależnieniem od prochów, będąc jednocześnie kimś, kto "widział zbyt wiele".
Fanom Dolpha Lundgrena w szczególności spodobać się powinna scena, w której między Szwedem a Jetem Li dochodzi do walki. Cała sekwencja została zrealizowana tak, by w pełni zaprezentować kunszt obu aktorów w tej dziedzinie.
- Jet jest mistrzem wushu [zbiorcze określenie chińskich sztuk walki, zwyczajowo zastępowane pojęciem kung-fu - przyp. tłum.], ja - karateką - wyjaśnia Lundgren, którego "złapałem" telefonicznie w Los Angeles. - Te dwie sztuki walki dość mocno różnią się między sobą. Wushu pod względem ruchowym bardziej przypomina balet, jest delikatniejsze i płynniejsze. Karate jest bardziej bezpośrednie i wykorzystuje więcej mocy. Wydaje mi się, że Stallone dobrze się spisał, konfrontując ze sobą te dwie postacie i wydobywając jednocześnie rozrywkowy potencjał tego pojedynku.
- Twórcy filmu generalnie puszczają w nim oko do widza - dodaje po chwili.
Dolph Lundgren zagrał dotychczas w niemal czterdziestu filmach. Początkowo nic jednak nie wskazywało na to, że pisana mu jest kariera gwiazdy kina. Jako mistrz karate i podnoszenia ciężarów, mógł równie dobrze poświęcić się zawodowemu sportowi. Aktor, który płynnie posługuje się pięcioma językami, swego czasu był też obiecującym naukowcem: na Uniwersytecie w Sydney uzyskał tytuł magistra chemii, a za doskonałe wyniki w nauce przyznano mu stypendium Fulbrighte'a. Dzięki temu wyjechał z Australii do USA, by kontynuować kształcenie w Massachusetts Institute of Technology. W 1983 r. niespodziewanie porzucił jednak obraną drogę, by... realizować marzenie o aktorstwie.
- W mojej duszy kryło się coś, co sprawiało, że pociągały mnie sztuki kreatywne i przemysł rozrywkowy - wspomina aktor. - Dzięki karate poznajesz samego siebie. To twarda szkoła, w której trzeba przecierpieć wiele trudów. Wydaje mi się, że tak samo jest z inżynierią. Uważam jednak, że to sztuka stanowi wyzwanie dla ludzkiego jestestwa, rozumianego jako całość. Czułem, że właśnie ta droga doprowadzi mnie do poznania samego siebie.
- Kiedy byłem dzieckiem - ciągnie aktor - miałem sporo problemów w domu, w kontaktach z rodzicami. To chyba David Mamet powiedział do show biznesu nie trafił jeszcze nikt, kto miał szczęśliwe dzieciństwo. Ta prawidłowość dotyczy w pewnym stopniu także mnie.
Lundgren debiutował niewielką rolą oficera KGB w jednej z licznych odsłon przygód Jamesa Bonda, "Zabójczym widoku" (1985). W obrazie tym wystąpiła również jego ówczesna partnerka, aktorka i piosenkarka Grace Jones. To właśnie ona zasugerowała producentom, aby zainteresowali się Dolphem.
Dolph Lundgren w "Zabójczym widoku":
Jednak to "Rocky 4" przypieczętował filmową przyszłość Lundgrena. Szwed pokonał kilkutysięczną rzeszę kandydatów do roli Drago i z dnia na dzień stał się rozpoznawalny.
- Było to dobre i złe zarazem - wspomina dziś aktor. - Sława przyszła szybko. Czułem się, jakby w moim kierunku posłano mocno podkręcaną piłkę. Bardzo ciężko mi było żyć ze sławą na co dzień; pochodziłem przecież z małego, szwedzkiego miasteczka. Cała moja egzystencja została zachwiana.
Po "Rockym 4" przyszła główna rola He-Mana we "Władcach wszechświata" (1987), filmu, któremu początek dały figurki przedstawiające fantastycznych bohaterów. Kolejnym etapem kariery Lundgrena była seria filmów akcji, na planie których dane mu było współpracować z najbardziej szanowanymi nazwiskami w Hollywood - w tym z Rolandem Emmerichem, Johnem Saylesem i Johnem Woo. Dopiero jednak szansa na samodzielne wyreżyserowanie filmu sprawiła, że aktor zyskał w życiu nowy punkt oparcia.
- Potrzebowałem całych lat na to, by znów poczuć grunt pod nogami i wrócić do trenowania sztuk walki - mówi. - Musiałem cofnąć się o jakieś dziesięć - piętnaście lat. Kiedy więc w 2004 roku po raz pierwszy stanąłem za kamerą, poczułem nowy przypływ pewności siebie.
Stało się to wtedy, gdy w trakcie prac nad filmem "Obrońca" (2004) zachorował jego reżyser, Sidney J. Furie. Producenci zwrócili się z prośbą o przejęcie steru do grającego główną rolę Lundgrena, który nie krył zaskoczenia tym faktem.
- Byłem w lekkim szoku - wspomina. - Ale też pochlebiało mi to. Mimo to wahałem się. Aktorem zostałem na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności, niejako przez przypadek. To samo stało się z reżyserią. Ale kiedy już postanowiłem podjąć się tego zadania, zrozumiałem, że jest to o wiele większe wyzwanie. Poczułem się usatysfakcjonowany w stopniu nieco większym, niż wcześniej. W pewien sposób doświadczenie to przypomniało mi lata studiów na wydziale inżynierii chemicznej, gdzie człowiek uczy się wykonywania wielu zadań jednocześnie i robi rzeczy, które wymagają większego wysiłku intelektualnego.
Lundgren wciąż reżyseruje - jego najnowsze dzieło, "Icarus" (2010), które zostało wydane na DVD z pominięciem premiery kinowej, to już szósty film, jaki wyszedł spod jego ręki. Choć inspiruje się innymi, unika odtwórczości. W "Icarusie" - wyjaśnia - widoczne są wpływy "Historii przemocy" Davida Cronenberga i powstałych w latach 60. francuskich filmów z Alainem Delonem.
- Główny bohater jest bardzo tajemniczym osobnikiem, przejawiającym skłonność do popadania w skrajnie odmienne nastroje; pociągającym fizycznie - mówi. - Wyreżyserowałem jak dotąd tylko sześć filmów. Nie mam żadnego teoretycznego przygotowania - muszę uczyć się podczas pracy. Mam chyba osobowość studenta. Lubię uczyć się nowych rzeczy, a najlepszym sposobem na to jest stworzyć własną wersję czegoś, co z kolei stworzył ktoś będący mistrzem w danej dziedzinie - czy to w sporcie, czy w sztuce.
Poczynając od 1978 r., Stallone wyreżyserował wiele spośród filmów, w których zagrał. Lundgren przyznaje, że podziwia zarówno aktorski, jak i reżyserski kunszt kolegi.
- Próbuję uczyć się także od niego. To człowiek, który jest w tym biznesie już od dłuższego czasu. Niewielu aktorów ma na koncie więcej ról w filmach akcji, niż Stallone - jego rekord bije chyba tylko Clint Eastwood.
W naszej rozmowie nazwisko Eastwooda pada kilkakrotnie. Na Lundgrenie szczególne wrażenie robi fakt, że Amerykanin, który swój gwiazdorski status zawdzięcza rolom lakonicznych twardzieli w filmach, na których krytycy nie zostawiali zazwyczaj suchej nitki - zdefiniował swoją karierę na nowo w wieku 61 lat, kiedy wyreżyserował film "Bez przebaczenia" (1992). Dziś Eastwood może pochwalić się kilkoma Oscarami i pozycją jednego z najbardziej cenionych filmowców w Hollywood.
- Jest dla mnie wzorem - mówi 52-letni Lundgren. - Wydaje mi się, że granica wieku emerytalnego w Hollywood bardzo się wydłużyła. Bez względu na płeć, możesz nadal grać jeszcze długo po przekroczeniu pięćdziesiątki czy sześćdziesiątki, cały czas będąc seksownym i pożądanym.
Lundgren, który mieszka z żoną i dwiema córkami w Hiszpanii, był ostatnio współgospodarzem konkursu piosenki Eurowizji w swojej ojczyźnie. Podczas finałowego koncertu wykonał na żywo utwór z repertuaru Elvisa Presleya. Zagrał również na perkusji i... zademonstrował swój kunszt karate.
- Z pewnością jest wielu gości, którzy śpiewają i tańczą lepiej niż ja - mówi ze śmiechem aktor. - Wydaje mi się jednak, że w moim przypadku było to interesujące o tyle, że po kimś takim, jak ja, nikt nie spodziewa się występów tego rodzaju. Myślę, że szwedzkiej publiczności bardzo spodobał się mój show, i muszę powiedzieć, że naprawdę mnie to rozczuliło. Zyskałem w ten sposób dużo wewnętrznej siły do działania na szwedzkim gruncie, czego dotąd nie robiłem. Było to dla mnie wyjątkowe przeżycie.
Lundgren śpiewa Presleya:
Lundgren ma nadzieję, że pewnego dnia uda mu się nakręcić film w Szwecji - może dramat, którego akcja będzie rozgrywać się w tym właśnie kraju w czasie pierwszej lub drugiej wojny światowej...
- Możliwości są nieograniczone - mówi. - Na pewno przez jakiś czas skoncentruję się głównie na kinie akcji. Zawsze będę reżyserował i grał w filmach akcji, ponieważ to lubię i ponieważ publiczność chce oglądać mnie w tym gatunku. Ale dlaczego nie miałbym spróbować innych rzeczy? Zawsze dobrze jest zaskakiwać ludzi.
Karl Rozemeyer
Tłum. Katarzyna Kasińska