Konkurs Warszawskiego Festiwalu Filmowego
Tegoroczny Konkurs Międzynarodowy WFF to z polskiej perspektywy przedpremierowe pokazy dwóch długo oczekiwanych polskich filmów: "Róży" Wojciecha Smarzowskiego i "Wymyku" Grega Zglińskiego. Po dość kontrowersyjnym gdyńskim werdykcie wszystkich zastanawia, czy i tym razem międzynarodowe jury będzie miało problemy z odnalezieniem się w tej "specyficznie polskiej atmosferze". Być może Gdynia była tylko wyjątkiem potwierdzającym zupełnie inną regułę?
Zagraniczne jury w składzie: Christa Saredi, agentka sprzedaży (Szwajcaria), Bogdan George Apetri, reżyser (Rumunia / USA), Alvaro Brechner, reżyser (Urugwaj), Milcho Manchevski, reżyser (Macedonia), Artem Vassilev, producent (Rosja) wybiera w tym roku zwycięzcę Warsaw Grand Prix wśród dwudziestu międzynarodowych produkcji, w większości filmów debiutujących twórców pochodzących z takich krajów jak, m.in.: Rwanda, Kazachstan, Hiszpania, Francja, czy Maroko.
Jednym z najbardziej obleganych tytułów pierwszych dni festiwalu był drugi film fabularny w karierze duńskiego reżysera Christophera Boego, który kilka lat temu prezentował widzom WFF swój debiut "Rekonstrukcja".
"Bestia" to ironiczna i zarazem surrealistyczna historia nieszczęśliwej miłości, która wbrew wszelkim pozorom nie ma nic wspólnego z łzawym melodramatem. Zakochany bez pamięci w swojej żonie pisarz jest uzależniony od jej krwi, którą skonsumował w trakcie seksualnego stosunku. Parze bowiem nie obce są seksualne praktyki sado-masochistyczne. Podejrzliwy i neurotyczny Bruno stara się za wszelką cenę wykryć zdradę żony. Kiedy w konsekwencji diabelskiego planu udaje mu się przyłapać ją na kłamstwie, zapada na tajemniczą chorobę - staje się nie do zniesienia dla siebie i swojego otoczenia, co momentami manifestuje ekstremalną niestrawnością...
"Bestia" powstała osiem lat po debiutanckiej "Rekonstrukcji". Historia tragicznej miłości w reżyserii Boego to przede wszystkim cyniczny obrazek zazdrości, która prowokuje działania kuriozalne i niebezpieczne. Z drugiej strony "Bestia" wydaje się być wizją pisarską, osobistą literacką reakcją na miłość jako temat jałowy, który dla pisarza-twórcy stracił całkowicie znaczenie. Bruno udręczony podejrzeniami nie jest w stanie tworzyć. Dzięki wykreowanej sztucznie sytuacji miłosnej paranoi jego wyobraźnia zaczyna działać.
Dużym konkursowym zaskoczeniem był film "Lena" - koprodukcja belgijsko-holenderska w reżyserii Christophe'a van Rompeya. Kilkunastoletnia dziewczyna o imieniu Lena jest córką polskiej emigrantki. Matka (w tej roli Agata Buzek) ma kliniczne "rozdwojenie jaźni". Momentami wręcz panicznie strzeże swojej ukochanej córeczki, co nie przeszkadza jej notorycznie nazywać ją hipopotamem. Niestety ukochana pociecha ma nadwagę. Mimo braku akceptacji Lena świetnie radzi sobie z przeciwnościami losu: ma staż w żłobku, gotuje, sprząta i uczy się tańczyć - jest niezależną młodą kobietą. Co jakiś czas sypia z przypadkowymi mężczyznami, mając świadomość, że nikt nigdy nie obdarzy jej uczuciem.
Przypadkiem poznaje przystojnego Daana, który zachowuje się chaotycznie i nieprzewidywanie. Po kilku spotkaniach wyznaje dziewczynie miłość i proponuje wspólne mieszkanie. Jego apatyczny ojciec zgadza się na wszystko. Pozornie powstaje nowa szczęśliwa rodzinka, która po jakimś czasie okaże się totalną ułudą.
W "Lenie" zaskakuje przede wszystkim umiejętność wykreowania filmowych bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka ocierają się niebezpiecznie o banał. Van Rompey za wszelką cenę unika jednak stereotypowości, dlatego m.in. polska emigrantka nie jest klasycznie sprzątaczką, tylko kieruje autobusem, a przysłowiowa grubaska nie wsuwa kilogramów czekolady w chwilach smutku. Portret Leny to historia niezależnej młodej kobiety, która non stop stara się walczyć z przeciwnościami losu. Obca jest jej spiskowa teoria dziejów - "mnie się nigdy nie uda". Szkoda, że w polskiej kinematografii postrzeganie samotnych młodych kobiet/matek nie ma w sobie nic z tej lekkości w reżyserii Van Rompeya. Pozostaje nadzieja, że może następnym razem osiągnięcie efektu samotności na ekranie w polskim filmie nie ograniczy się jedynie do skrótu imienia głównej bohaterki.
Zawiodła produkcja izarelska i kazachstański debiut. "Policjant" w reżyserii Nadava Lapida to historia policjanta Yarona pracującego w specjalnej jednostce antyterrorystycznej, który swój oddział kocha ponad wszystko, podobnie jak swoją ojczyznę. Walka z wrogiem wymaga często nielegalnych środków. Koledzy z grupy operacyjnej poklepują się na każdym spotkaniu i gwarantują sobie nawzajem dozgonne oddanie, co w rzeczywistości jest fikcją. Żona Yarona jest na dodatek w ciąży, więc oprócz obowiązków zawodowych, izraelski maczo dba o swoją kobietę i przyszłego potomka.
Z drugiej strony rozpieszczona nastolatka, której rodzice żyją bardzo dostatnio. Marzy jej się rewolucja, niebezpieczna miłość, strzelanie na ulicach itp. zabawy. Oprócz walki z "bogatymi" ważny jest również kontekst antysystemowy, który w filmie Lapida został sprawdzony do kuriozalnej i śmiesznej idei, w którą mogą wierzyć jedynie "niepełnoletni". Izraelskie kino raczej nie unika tematów niewygodnych, co doskonale potwierdzają filmy Amosa Gitaia, czy Keren Jedayi. W przypadku "Policjanta" poziom kuriozalności, koturnowości i stereotypu jest tak potężny, że naprawdę nie powinna to być wizytówka izraelskiego kina.
Zasłonę milczenia wypadałoby opuścić także na kazachstański film "Utrata niewinności w Ałma-Acie" w reżyserii Zhanny Issabayevej. Kilka nowelek luźno splecionych, w których motywem przewodnim jest stosunek seksualny. Film bynajmniej nie szokuje, przypomina raczej folder turystyczny przekonujący, że Kazachstan to kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie nawet ochroniarze mają ambicje zostać artystami, ale czasami los płata nam figla.
Oprócz wyżej wspomnianych filmów warto wspomnieć również o dwóch animacjach: czeski "Alois Nebel" w reżyserii Tomasa Lunaka i japoński "List do Momo" uznanego na całym świecie Hiroyukiego Okiury. Do konkursowej dwudziestki zakwalifikował się również pokazywana wcześniej na Festiwalu w Wenecji "Znieważona ziemia" reż. Michaele Boganim z Andrzejem Chyrą w roli inżyniera elektrowni atomowej w Czarnobylu.
Joanna Ostrowska, Warszawa