Reklama

Koniec świata? Tylko na ekranie

W ostatnich latach twórcy filmowi przekonują nas, że koniec świata jest blisko. Ich wersje apokalipsy różnią się jednak od siebie zarówno terminem, jak i przyczyną zagłady ludzkości...

Według kalendarza Majów, koniec świata powinien nastąpić 21 grudnia 2012 roku. Skoro jednak czytacie ten tekst, widocznie prognozy tej znamienitej grupy ludów indiańskich po raz kolejny się nie sprawdziły i nie pozostaje nam nic innego, jak włożyć je między bajki. Mają bowiem one tyle wspólnego z prawdą, co liczne wizje "dnia sądu", jakie serwują widzom od jakiegoś czasu hollywoodzcy reżyserzy.

Kataklizmy

Nie da się ukryć, że najczęściej straszą nas katastrofami. Trudno im się jednak dziwić, bo czyż na odbiorcę może oddziaływać coś bardziej, niż obrazy zalewających wielkie metropolie potoków wody, nawałnic obracających w gruzy majestatyczne budowle czy też meteorytów niszczących absolutnie wszystko, co napotkają na swojej drodze?

Reklama

Ten ostatni widok siłą rzeczy musi kojarzyć się wszystkim kinomanom z wyreżyserowanym przez Michaela Baya "Armageddonem" (1998), najlepszym bodaj katastroficznym filmem w przeciągu ostatnich dwóch dekad.

Jego fabuła jest tak schematyczna i wpisana w kanon tego typu produkcji, że po prostu nie może nie przypaść do gustu. Naukowcy NASA odkrywają, że za kilkanaście dni zderzy się z Ziemią ogromna asteroida. By zapobiec katastrofie, w której stawką jest przyszłość całej planety, szef NASA decyduje się na wysłanie promu kosmicznego ze śmiertelnie niebezpieczną misją. Jej uczestnicy mają wywiercić w asteroidzie otwory i umieścić w nich ładunki nuklearne. Jedynym człowiekiem zdolnym do pokierowania taką operacją jest Harry Stamper - światowej klasy specjalista od wierceń naftowych. Los całej ludzkości i przyszłość Ziemi spoczywają w jego rękach.

Gwiazdorska obsada - "ratowali" nas m.in. Bruce Willis, Ben Affleck, Steve Buscemi i zmarły niedawno Michael Clarke Duncan - spektakularne jak na ówczesne czasy efekty specjalne, odrobina czarnego humoru i towarzyszące wydarzeniom nieustające napięcie sprawiły, że "Armageddon" okazał się widowiskiem, które zadowoliło gusta nie tylko miłośników kina akcji, czego potwierdzeniem były jego finansowe wyniki. Bay pokazał, jak powinno się robić takie filmy i nie musiał długo czekać, by inni twórcy poszli w jego ślady.


W tym samym roku co "Armageddon" na światowych ekranach gościł jeszcze jeden film o zbliżonej tematyce - "Dzień zagłady" (1998) Mimi Leder. Oba ewidentnie rywalizowały o widzów, miały premiery oddalone od siebie zaledwie o dwa miesiące, ale tylko obraz Baya odniósł prawdziwy sukces. Produkcja Leder była bowiem zdecydowanie słabsza, nie tak spektakularna (choć w niej asteroida uderzyła w Ziemię), posiadająca mniej charyzmatycznych bohaterów, i co najważniejsze, z naiwnymi wątkami przysłaniającymi główne zamierzenie - każda z postaci musiała zdecydować w obliczu katastrofy, co w jej życiu jest najważniejsze.

Ewidentnie z obu filmów starało się czerpać o pięć lat późniejsze "Jądro Ziemi" (2003). W odróżnieniu od nich w obrazie Jona Amiela zagrożenie dla naszej planety nie wynikało jednak z zewnątrz (czyli z kosmosu), ale z wewnątrz - ze zmian w jej rdzeniu. Jako że wstrzymało ono swój ruch obrotowy, pole elektromagnetyczne Ziemi gwałtownie osłabło. Jedyne wyjście w tej sytuacji to detonacja ładunku nuklearnego w pobliżu jądra. Ma się tym zająć złożona z naukowców oraz specjalistów z NASA ekspedycja. I choć jej się to udaje, to film Amiela nie osiągnął poziomu dzieła Baya. Podobnie jak to ma miejsce w wypadku jego bohaterów, zagłębił się jedynie w otchłań, w tym wypadku filmowego zapomnienia.


Specjalistą od zapisujących się w pamięci końców świata jest za to z całą pewnością Roland Emmerich (w ciągu kilkunastu lat pracy w Hollywood zyskał zresztą przydomek "Master of Disaster"). Najpierw chciał się rozprawić z Ziemią przy pomocy kosmitów (ale o tym później) i wielkiego jaszczura, a gdy to się nie udało postawił na klęski żywiołowe. W "Pojutrze" (2004) były to zmiany klimatyczne, które doprowadziły do powrotu epoki lodowcowej, a pięć lat później w "2012" (on jak widać wierzył Majom) gwałtowne burze słoneczne, których skutkiem okazały się liczne tsunami, huragany i trzęsienia Ziemi. Reżyser za każdym razem w samym środku tragicznych wydarzeń umieszczał bohaterów swoich dzieł, dzięki czemu bardziej niż zagładą ludzkości przejmowaliśmy się ich losami. Cóż, prawdziwy "mistrz katastrofy" dobrze wie, co decyduje o sukcesie produkcji.

Kosmici

A Emmerich poznał tę receptę już w 1996 roku, gdy realizował swój najsłynniejszy wciąż film "Dzień Niepodległości". Tam również cały rodzaj ludzki był zagrożony zagładą, jednak wynikała ona nie z neutralnych pogodowych czynników, ale ze zbrojnej interwencji z kosmosu. Gdy bowiem monstrualne statki-fortece obcych dosłownie zmiatają z powierzchni Ziemi największe, najgęściej zaludnione miasta na całym globie, przyszłość naszej planety zależy jedynie od brawurowej odwagi i poświęcenia kilku gotowych na wszystko naukowców i żołnierzy (granych m.in. przez Jeffa Goldbluma i Willa Smitha).


Kosmici uderzyli na Ziemię także w 2005 roku za sprawą Stevena Spielberga i jego "Wojny światów", ekranizacji klasycznej powieści H.G. Wellsa, przeniesionej jednakże z końca XIX wieku w czasy współczesne. Produkcja ukazywała heroiczną walkę o przetrwanie rodzaju ludzkiego widzianą oczami przeciętnej amerykańskiej rodziny. Uciekając przed pozaziemską armią zabójczych maszyn, które niszczą wszelkie oznaki życia na swojej drodze, grany przez Toma Cruise'a główny bohater musi ocalić swoje dzieci, z którymi nie miał dotąd najlepszych kontaktów.

Trzy lata później ludzkość chciał zniszczyć już tylko jeden wysłannik obcej cywilizacji. Zadaniem granego przez Keanu Reevesa Klaatu było bowiem ocalenie naszej planety, przy jednoczesnej eksterminacji zagrażających jej czynników - w jego mniemaniu zamieszkujących ją ludzi. Co ciekawe, w nowej wersji słynnego filmu z lat 50. "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" (2008), Scott Derrickson bardziej niż na apokaliptyczne postawił na wątki... proekologiczne.

Wirusy

Podobnie jak wspomniany Klaatu, współcześni filmowcy przekonują, że koniec świata nastąpi nie tylko w wyniku kataklizmu czy inwazji z kosmosu, ale mogą doprowadzić do niego także sami ludzie. Między innymi eksperymentując z wirusami, które jeśli wymkną się spod ich kontroli, zniszczą wszelkie przejawy życia na Ziemi. Taki punkt wyjścia odnajdziemy w słynnej produkcji Terry'ego Gilliama "12 małp" (1995).


Jej akcja rozpoczyna się w 2035 roku. Niebezpieczna choroba doprowadziła niemal do zagłady ludzkości. Nieliczni, którzy uniknęli śmierci, schronili się przed nią pod ziemią. Naukowcy uważają, że zabójczy wirus wymknął się spod kontroli niemal 40 lat wcześniej. Dlatego też zmuszają granego przez (naczelnego obrońcę ludzkości!) Bruce'a Willisa głównego bohatera, aby odbył podróż w czasie i zapobiegł katastrofie.

Podobnie wygląda sytuacja w filmie "28 dni później" (2002) Danny'ego Boyle'a. Tam również śmiertelnie niebezpieczny wirus wymyka się spod kontroli. Przenoszony poprzez krew powoduje u zainfekowanych morderczą agresję. W ciągu 4 tygodni całą Wielką Brytanię opanowuje epidemia, a nieliczni pozostali przy życiu za wszelką cenę starają się przerwać rozprzestrzenianie wirusa. Nie zdają sobie jednak sprawy, że nie jest on jedynym grożącym im niebezpieczeństwem.

Ratunek?

I choć wszystko wskazuje na to, że filmowe perspektywy apokalipsy są niewesołe, to okazuje się, że są też reżyserzy, którzy potrafią ukazywać koniec świata nie tylko w czarnych barwach. Co jest według nich ratunkiem dla ludzkości? Oczywiście uczucie.

W "Ostatniej miłości na Ziemi" (2011), oryginalnym połączeniu romansu i kina katastroficznego, David Mackenzie prezentuje jeden z najbardziej brutalnych sposobów na skończenie z gatunkiem ludzkim - odbiera mu kolejne zmysły. Ewan McGregor i Eva Green wcielają się w jego filmie w kucharza i naukowca, dla których przypadkowe spotkanie staje się początkiem wielkiej miłości, gotowej sprostać nawet nieuchronnie zbliżającej się zagładzie.

Zniszczenie Ziemi jest też nieuniknione w "Przyjacielu do końca świata" (2012) Lorene Scafari. Gdy ludzie dowiadują się, że w kierunku naszej planety zmierza asteroida wpadają w panikę. Grany przez Steve'a Carrella Dodge ma podwójnego pecha: nie dość, że niebawem zginie, to na dodatek opuszcza go żona. Kiedy wydaje mu się, że wszystko jest skończone, zakochuje się w pięknej sąsiadce (Keira Knightley). Ostatnie spędzone z nią chwile będą najszczęśliwszymi w całym jego życiu. Jak się okazuje także koniec świata może być bowiem powodem, dla którego warto zacząć od nowa...

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama