KFF: Szampan i wspomnienia
Pokazem filmu "Dwa Rembrandty w ogrodzie" Jerzego Śladkowskiego rozpoczął się w poniedziałek, 31 maja, 50. Krakowski Festiwal Filmowy.
Jeśli jubileusz, to tylko w szampańskich nastrojach - plakat tegorocznej edycji Krakowskiego Festiwalu Filmowego, filmowy obiektyw w kształcie butelki szampana, zobowiązuje. Inauguracyjny wieczór krakowskiej imprezy był jednak również okazją do wspomnień. Dyrektor festiwalu - Krzysztof Gierat (dla niego to także osobista uroczystość - już 10. rok stoi na czele KFF) - zauważył, że wśród zgromadzonych w sali kina Kijów gości jest dwóch uczestników pierwszej edycji imprezy z 1961 roku - przewodniczący jury: Ryszard Karwicki oraz zdobywca Złotego Smoka Wawelskiego - Witold Giersz.
Wśród jurorów tegorocznej edycji znalazł się też jeden z dwóch podwójnych laureatów w historii Krakowskiego Festiwalu Filmowego - Marian Marzyński, który w 1964 roku swym debiutanckim filmem "Powrót statku" pozostawił na pokonanym polu zarówno krajowych, jak i zagranicznych konkurentów. Reżyser pozwolił sobie na osobiste wspomnienie, pokazując publiczności swoje małżeńskie zdjęcie z tamtego okresu. - Szykowałem się z żoną w podróż poślubną, kiedy otrzymałem telefon, że mój debiutancki film otrzymał Złotego Lajkonika. Pojechaliśmy więc do Krakowa, żeby odebrać nagrodę i wróciliśmy do Warszawy, żeby dokończyć przygotowania do małżeńskiej wyprawy. Za trzy dni otrzymałem kolejny telefon z Krakowa, że tym razem wygrałem Złotego Smoka. Jak więc państwo widzą, jestem tu dzisiaj zupełnie prywatnie, śladami swojej podróży poślubnej - zażartował Marzyński.
Żartobliwe komentarze padały ze sceny jeszcze przynajmniej trzykrotnie, kiedy do publiczności zgromadzonej w kinie Kijów przemawiali: marszałek województwa małopolskiego Marek Nawara, prezydent Krakowa Jacek Majchrowski oraz poseł i przyjaciel festiwalu Jacek Fedorowicz. Lubię tą nieporadną paradność gal otwarcia Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Tę rozbawiającą mnie każdego roku chwilę chaotycznego zagubienia, kiedy wywołani na scenę jurorzy wszystkich konkursów, z obowiązkową różą w dłoni kierują się po prezentacji w stronę zejścia ze sceny.
Podczas uroczystej gali zobaczyliśmy także kilkuminutowy film montażowy, zabawny wybór inauguracyjnych przemówień z poprzednich lat imprezy (na sali obecni byli dwaj z byłych prezenterów Krakowskiego Festiwalu Filmowego - Piotr Mucharski i Jacek Fedorowicz). Fajnie, że festiwal potrafi zachować zdrowy dystans, szkoda tylko, że z tego samego filmiku widzowie śmiali się już pięć lat temu - został on bowiem zamówiony u Jacka Nagłowskiego na 45. urodziny KFF. Nowością jest za to jubileuszowe wydawnictwo książkowe na 50-lecie festiwalu: smakowity kąsek dla kinomanów z mnóstwem unikalnych fotografii i wspominkowymi tekstami stałych bywalców.
Po uroczystym otwarciu festiwalu widzowie zobaczyli pierwszy film z dokumentalnego konkursu "Dwa Rembrandty w ogrodzie" Jerzego Śladkowskiego. Mieszkający w Szwecji reżyser w swym sensacyjnym dokumencie, skonstruowanym wokół jednej z chasydzkich opowieści spisanych przez Martina Bubera, towarzyszy z kamerą brytyjskiej rodzinie Atkinsów, której przodek mieszkał przed wojną w jednej z łódzkich kamienic, gdzie, tuż przed niemiecką inwazją, ukryć miał rodowe skarby. Wnuczek nieżyjącej pana Atkinsa, Mark, postanawia odkryć rodzinną tajemnicę.
"Dwa Rembrandty w ogrodzie" są błyskotliwą mieszanką dokumentu i kina detektywistycznego. Swój urok film zawdzięcza zarówno wyrazistym bohaterom (jest rześki ojciec Marka, są też nowopoznani amerykańscy krewni), jak i wartkiej narracji Śladkowskiego, który wzbogaca genealogiczną podróż Marka Atkinsa o zabawne, animowane wstawki. Przy okazji zachodni widz otrzymuje w pigułce kawał powojennej historii Polski.
Jest jednak w tej zbyt lekkiej historii nuta subtelnej reżyserskiej manipulacji, jakby snuta przez Śladkowskiego opowieść nie toczyła się własnym torem, tylko była sprawnie naprowadzana przez reżysera na wyżłobione przez niego koleiny. Trochę za wcześnie widz orientuje się, że jedyną nauką, jaką Mark Atkins wyniesie z tej opowieści, będzie wzorem krakowskiego rabina Reba Ajzyka, któremu trzy dni z rzędu śnił się skarb schowany pod mostem Karola w Pradze, rodzaj radosnego rozczarowania i odkrycia, że "skarb jest tam, gdzie i ja jestem". Tytułowe obrazy Rembrandta, zakopane przed wojną w przydomowym ogrodzie, przestają być ważne dla widza na długo wcześniej, niż uzmysłowi to sobie bohater filmu Śladkowskiego.