Dzwoneczek. Po długiej podróży buddyjskiego mnicha, bohatera filmu "Niedokończone donikąd" w reżyserii Tsai Ming-lianga, pokazanego pod koniec festiwalu w Karlowych Warach, na początku napisów końcowych, usłyszeliśmy dźwięk dzwoneczka. Może to niewiele znaczy, być może jednak znaczy wszystko. Festiwal w Karlowych Warach to "dzwoneczek": impreza, która przy pozorach międzynarodowości, pewnym kompleksie wielkich amerykańskich gwiazd, które chętnie tutaj przyjeżdżają, jest dla mnie uporczywym poszukiwaniem dzwoneczka. Trzeba go tylko dostrzec wśród innych instrumentów, usłyszeć i zapamiętać.
Tutaj wszystko jest jednocześnie światowe i prowincjonalne, perfekcyjnie wyprodukowane i zwyczajne, sale są pełne seniorów, ludzi na wózkach, oczywiście także mnóstwo młodzieży. W przedostatni dzień festiwalowy, po nocnym seansie "The Dead Don't Hurt" w reżyserii gościa festiwalu, Viggo Mortensena, wracałem do hotelu szpalerem wzdłuż rzeki Tepli. Druga w nocy, czynne jeszcze knajpy i niektóre restauracje, na uliczkach tłumy z festiwalowymi torbami. Młodzi ludzie radośni i zachwyceni: sobą, kinem i młodością. Marzyłby mi się taki festiwal w Polsce. Na to wszystko pracuje się jednak dekadami.
W tym roku, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach odbył się po raz 58. - i pod względem programowym i frekwencyjnym była to jedna z lepszych edycji.
Po raz pierwszy na festiwal w Karlowych Warach przyjechałem jako juror Fipresci dwanaście lat temu. Był 2012 rok, w pociągu jechałem razem z Krzysztofem Skoniecznym i z panem Jerzym Płażewskim, nestorem polskiej krytyki. Krzysiek był wtedy jeszcze aktorem, wystąpił w konkursowym filmie "Yuma", ale z pasją opowiadał nam o tym, że chce być reżyserem, nakręcił już kilka teledysków. Parę lat później, wyreżyseruje "Hardkor Disco", potem serial "Ślepnąc od świateł". W samochodzie do Pragi, pochwaliłem się panu Płażewskiemu, że będę w Karlowych po raz pierwszy. Popatrzył na mnie z pewną pobłażliwością: "Proszę pana, ja po raz pierwszy byłem tutaj w 1957 roku".
No tak, Płażewski jest nie do pobicia, ale przecież i ja chętnie tutaj wracam. Powodów jest kilka - miasto, uroda miasta, niepowtarzalny klimat, serdeczność organizatorów, jednak przede wszystkim znakomity program.
Przyjeżdżajcie do Karlowych Warów, jeżeli nie byliście w Cannes, albo nie zdążyliście tam obejrzeć wszystkich, interesujących was filmów, podobnie z Wenecją, Berlinem, Sundance, Rotterdamem. W Karlowych Warach znajdziecie wszystko - pełen katalog. Z każdym rokiem pęczniejąca od hitów sekcja "Horyzonty" to właściwie crème de la crème tego, co najważniejsze w światowym kinie w sezonie.
W każdym razie, ja w Karlowych Warach głównie nadrabiam zaległości i oglądam nowe rzeczy. Jestem tutaj kinomanem, i rezerwuję czas wyłącznie na to. Od lat nie przeprowadzam żadnych wywiadów, nie chodzę na środowiskowe imprezy, bankiety, w zasadzie wiodę żywot ascety - szczęśliwego ascety. Nie piszę relacji, recenzji, niczego nie zapowiadam, z nikim się nie spotykam. Oglądam filmy. Starannie wcześniej wybrane, w większości wspaniałe. Po pięć, sześć tytułów dziennie. Jakoś mnie to nie męczy.
Najsłabszym ogniwem festiwalu jest od lat konkurs. Wymóg światowych premier na festiwalach kategorii A, sprawia, że najlepsze kąski, trafiają głównie do Cannes, Wenecji, czy na Sundance. Karlowe Wary, nawet w progresywnej sekcji "Proxima", podobnie jak od jakiegoś czasu Berlinale, musi zadowolić się nieco słabszymi pozycjami.
W konkursie głównym dosyć nieoczekiwanie zwyciężył esej wizualny "Nagłe spojrzenie na głębsze sprawy" (A Sudden Glimpse to Deeper Things) w reżyserii szkocko-irlandzkiego dokumentalisty, Marka Cousinsa. Szkoda, bo zdecydowanym faworytem od samego początku był znakomity norweski dramat, "Loveable" Lilji Ingolfsdottir (Nagroda Specjalna Jury, nagroda aktorska dla wybitnej Helgi Guren, plus niemal komplet nagród pozaregulaminowych).
Tymczasem laureat Kryształowego Globu opowiada w "Nagłym spojrzeniu..." o malarce, Wilhelminie Barns-Graham. W maju 1949 roku, ta liderka modernistycznej grupy artystów St.Ives, wspięła się na szczyt lodowca Grindelwald w Szwajcarii. To doświadczenie zmieniło jej postrzeganie świata. W dokumentalnym eseju, Cousins próbuje (moim zdaniem bez sukcesu) zestawić los Barns-Graham ze współczesnymi problemami globalnymi, zmianami klimatycznymi czy z tożsamością seksualną.
Według mnie najciekawszym tytułem konkursu był "Xoftex" Noaza Deshe (Wyróżnienie Jury) - uznanego twórcy, autora kultowego "Białego cienia", który z bardzo ciekawej, niekonwencjonalnej perspektywy przygląda się problemowi imigracji.
Warto również zwrócić uwagę na nieliczne w tym roku polonika: tajwański film "Pierce" (Cì xīn qiè gŭ) w reżyserii Nelicii Low (Kryształowy Glob dla najlepszego reżysera) ze zdjęciami Michała Dymka i z muzyką Piotra Kurka (polską producentką była Iza Igel), dojrzałą, chociaż może nazbyt wymuskaną, rozgrywającą się w środowisku młodych szermierzy, historię trudnej braterskiej relacji i budzącej się gejowskiej tożsamości głównego bohatera.
Wspaniale przyjęto także canneńską "Dziewczynę z igłą" Magnusa von Horna. Na moim seansie, sala wypełniona była po brzegi, a podczas projekcji trudnego, wymagającego filmu o radykalnych emocjach i zachowaniach, panowała absolutna cisza, dopiero w czasie napisów widzowie nagrodzili polskich i skandynawskich twórców wielominutową owacją.
W programie wyróżniały się filmy opowiadające o naszych sąsiadach - Ukrainie. W Karlowych Warach, rzecz w tym kontekście warta przypomnienia, mieszka wielu Rosjan, to także wciąż ich ulubiony środkowoeuropejski kurort. Kupują domy, mieszkają w hotelach o wymownych nazwach ("Moskiewski Dwór", "Czajkowski"), a język rosyjski jest najczęstszym, po czeskim, słyszanym na ulicach. W tym kontekście filmy takie jak "Porcelanowa wojna" - dokument o tym jak za pośrednictwem sztuki można walczyć na froncie ("Ukraina jest jak porcelana: krucha, ale nie do zniszczenia"), dokumentalna "Inwazja" w reżyserii ulubieńca festiwalu, corocznego niemal gościa imprezy, Sergieja Łoźnicy, czy nakręcony na froncie surowy "Real" Ołeha Sencowa, były filmami szczególnie istotnymi w programie imprezy.
Czeski festiwal to także wiele wspaniałych sekcji pozakonkursowych (na przykład "Imagina", prezentująca najciekawsze kino arthosowe, performatywne, niezależne), czy unikatowe retrospektywy. Swoje filmy pokazywali w tym roku goście specjalni tegorocznej edycji: Daniel Brühl, Viggo Mortensen, Michael Franco, Nicole Holofcener, Geoffrey Rush, Ivan Trojan (z całej bogatej filmografii, laureat "Kryształowego Globusa" za całokształt twórczości, wybrał nakręconych w Krakowie "Braci Karamazow" Zelenki) czy Iva Janžurová (zaprezentowała ciekawy dokument o sobie).
Clive Owen, który razem z tysiącem dwustoma widzami, bo aż tylu widzów mieści Wielka Sala w hotelu Thermal, obejrzał "Closer" Mike'a Nicholsa, mówił przed seansem: "Ten tytuł, jeden z najważniejszych, a może i najważniejszy w mojej karierze, potwierdza, że w aktorstwie zawsze warto czekać. Wiedziałem, że od tej roli wiele zależy, wszystko może. Na planie wydarzył się zresztą cud. Może to Mike Nichols, wspaniały reżyser, może tekst Patricka Marbera, ale nie czuliśmy rywalizacji, to była gra zespołowa, jak w sporcie drużynowym".
Fascynująca była także prezentacja filmów inspirowanych twórczością Kafki (chodzi o dalekie nawet asocjacje, np. "Po godzinach" Scorsese czy "Miasteczko Twin Peaks" Lyncha).
Steven Soderbergh osobiście zaprezentował "Mr. Kneffa". Reżyser mówił, że nie był zadowolony z "Kafki" z 1991 roku. Zrozumiał, że tytuł sugerujący biograficzną opowieść w tej wariacji na temat prozy Kafki, był jednak nadużyciem, po latach raził go też akcent aktorów. Nie lubi tego filmu, dlatego postanowił zrealizować "Kafkę" na nowo. Przemontował materiał, skracając film aż o dwadzieścia minut, i przede wszystkim pozbawił "Kafkę" dialogów. "Mr. Kneff" (już nie "Kafka") jest filmem niemym, z napisami, zmieniła się także kolorystyka filmu, ekran jest wirażowany, już nie tylko czerń i biel (oraz kolor w scenach wyjętych z "Zamku"). Plus nowa muzyka: celowo ailustracyjna, niedopasowana, współczesna - na przykład instrumentalna wersja "Enter Sandman" Metalliki.
Których tytułów, warto wypatrywać w polskich kinach w sezonie 2024 / 2025? Na pewno "Parthenope" Paolo Sorrentino potwierdzającego tym tytułem, że jeżeli chodzi o zmysłowość kina, nie ma sobie w tym momencie równych. I jak nikt rozumie znaczenie filmowej nostalgii. Wzruszył mnie indyjski dramat "Wszystkie odcienie światła" Payal Kapadii, kino europejskie z ducha, ale też mądrze zanurzone w obyczajowości hinduskiej. Udały się "Rodzaje życzliwości" Yorgosa Lanthimosa i canneński horror "Substancja" Coralie Fargeat ze zdumiewającą rolą Demi Moore. Ze wspaniałego węgierskiego filmu "Wytłumaczenie wszystkiego" Gábora Reisza dowiedziałem się więcej o podziałach na Węgrzech, niż ze wszystkich publicystycznych analiz razem wziętych. Miguel Gomes w "Grand Tour" zaprosił na kolejną wielką, oniryczną podróż. Jego niezwykły film to adaptacja Brunona Schulza, na podstawie powieści, której Schulz nigdy nie napisał. W Warach oglądałem kino zaangażowane: poruszający dokument "Nie chcemy innej ziemi" o sytuacji w Izraelu i w Palestynie; kino poetyckie - żałobny islandzki tren "Jutro o świcie" Rúnara Rúnarssona; oraz kino konceptualnie rozbuchane - jak "Bestia" Bertranda Bonello czy "To nie ja" Leosa Caraxa.
Gdybym jednak miał wskazać najpiękniejszy film Karlowych Warów, nie byłyby to żadne nowości, ale "Cienie gorącego lata", arcydzieło Františka Vláčila z 1977 roku. Western poza czasem. Zdumiewające kino do zachwyconego kontemplowania.
***
W tym roku postanowiłem zostać w Warach o jeden dzień dłużej. Wakacje prywatne po wakacjach filmowych. W dzień po zakończeniu festiwalu, kiedy piszę tę relację, wielkie tiry likwidują pakamerowe muzyczne kluby, ściągane są billboardy, uliczki błyskawicznie pustoszeją. Od jutra Karlowe Wary będą ponownie - tylko i aż - urzekającym uzdrowiskiem.
Na kilka godzin przed wylotem do Warszawy, wybrałem się na pożegnalny seans i spacer. Dopiero teraz zauważyłem, że słynne Karlowarskie "oplatki" sprzedają Koreańczycy; przed ostatnią projekcją, w której uczestniczyłem, prelegent mówił o życiu seksualnym jabłek (!); a na promenadzie jakiś pan w skórzanej spódniczce przechadzał się na spacerze z królikiem prowadzonym na smyczy.
"It's Only Karlovy Vary. But I Like It".