Josh Hartnett wraca na ekran
Josh Hartnett, znany z ról w filmach "Pearl Harbor", "Helikopter w ogniu" i "Czarna Dalia", jest gościem specjalnym 6. edycji Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Off Plus Camera. W środę, 17 kwietnia, aktor spotkał się z fanami w krakowskim kinie Kijów.Centrum.
W dzieciństwie dzieci marzą, by zostać strażakami lub astronautami - tymi słowy prowadzący spotkanie, rozpoczął rozmowę z amerykańskim gwiazdorem. - A ty od początku marzyłeś, by zostać aktorem? Hartnett przyznał, że przekonał się do zawodu, dopiero gdy w krótkim czasie zaczęto zapraszać go na przesłuchania i powierzać role. "Początkowo trochę się bałem. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać po ludziach" - wyznał.
Joshua Daniel Hartnett urodził się w Saint Paul w Minnesocie 21 lipca 1978 roku. Podobnie jak jego młodsze przyrodnie rodzeństwo - Jessica, Jake i Joey - wychowywany był przez ojca Daniela Hartnetta i macochę Molly.
Aktorstwem zainteresował się przez przypadek. Marzyła mu się kariera futbolisty - był gwiazdą szkolnej drużyny - jednak poważna kontuzja zmusiła go do zmiany planów. Zachęcony przez krewną, wziął udział w przesłuchaniu do scenicznej wersji "Przygód Tomka Sawera" i ku swemu zaskoczeniu dostał główną rolę. Szybko zakochał się w teatrze i okazało się, że ma prawdziwy talent - był gwiazdą wszystkich sztuk wystawianych w licealnym teatrze.
Po ukończeniu szkoły pracował w wypożyczalni filmów wideo w rodzinnej miejscowości, a następnie przeprowadził się do Nowego Jorku, gdzie przez rok uczył się technik teatralnych w Conservatory of Theatre Arts & Film. Nie spodobało mu się jednak w stanowym koledżu i w wieku dziewiętnastu lat przeniósł się do Kalifornii. W Los Angeles udało mu się dostać do obsady krótko emitowanego, ale dosyć głośnego serialu telewizyjnego ABC - "Cracker", który okazał się jego przepustką do sławy. Po roli Michaela Fitzgeralda nie był już zupełnie anonimowy...
Po latach okazało się, że wówczas Hartnett był poważnie brany pod uwagę także do zagrania w "Cienkiej czerwonej linii" Terrence'a Malicka, ale nie spodobał się osobie odpowiedzialnej za casting, która uznała go za... aroganta.
"W swojej pierwszej scenie na planie tego serialu siedziałem na sedesie i to było dla mnie zupełnie nierealne. Nawet gdy zobaczyłem gotowy 'produkt', to nadal wydawał mi się on nieprawdziwy" - wspominał artysta.
Karierę na dużym ekranie rozpoczął od drugoplanowej roli syna Jamie Lee Curtis w horrorze "Halloween: 20 lat później" (1998). Po czym kontynuował swoją przygodę z "mrocznymi" gatunkami filmowymi, grając u boku Elijaha Wooda, Salmy Hayek, Famke Janssen i Roberta Patricka w słynnym thrillerze science-fiction Roberta Rodrigueza - "Oni". Opowiadał on o uczniach szkoły w małym amerykańskim miasteczku, która została opanowana przez kosmitów.
"To było zupełnie inne doświadczenie. Bardzo dużo nauczyłem się dzięki niemu o pracy przed kamerą. Zwłaszcza plan filmu Roberta Rodrigueza był niczym obóz. To była świetna zabawa. Choć tak naprawdę nie miałem pojęcia, co robić. To wszystko było dla mnie zupełnie nowe. Niczym kolejna lekcja" - wyznał.
"W tym czasie rzeczywiście byłem nieco arogancki. Miałem zaledwie 19 lat, a już zdążyłem zrobić kilka dużych rzeczy. Grywałem w zupełnie różnych filmach, skrajnie odmienne role i to wszystko było dla mnie zupełnie naturalne. Nie byłem w stanie zrozumieć, że inni muszą ciężko pracować, żeby coś takiego w Hollywood osiągnąć" - dodał.
Niemal od początku swojej kariery Hartnett grywał zarówno w niezależnych filmach, jak i w superprodukcjach. "Udział w jednych i drugich ma swoje zalety. Pracując przy niedużych projektach, masz możliwość dogłębnego porozmawiania z reżyserem o roli, przeforsowania zmian, które wydają ci się właściwe. Filmy studyjne są natomiast dużo chętniej oglądane, nie masz poczucia, że grasz w nich wyłącznie dla siebie. Ale trzeba przyznać, że ta typologia mocno się zmieniła od końca lat 90., gdy zaczynałem. Dla mnie zawsze ważniejszy był zresztą nie typ projektu, ale ludzie, z którymi pracujesz" - stwierdził gwiazdor.
Po udziale w obrazach Rodrigueza i Steve'a Minera artysta wcielił się w Tripa Fontaine'a w bardzo udanym debiucie kinowym Sofii Coppoli, córki słynnego Francisa Forda Coppoli, "Przekleństwa niewinności" (1999).
"Nikt nie wiedział, że ten obraz odniesie sukces. Sofia napisała scenariusz, jeszcze zanim nabyła prawa do książki, a jej ojciec, u którego wystąpiła w jednym z filmów ("Ojciec chrzestny III" - przyp. red), uważał to za absolutnie szalony pomysł. W projekt zaangażowało się jednak wielu utalentowanych artystów: James Woods, Kathleen Turnen, Kirsten (Dunst - przyp. red.) też wtedy zaczynała. Ale nikt nie wiedział, że wyjdzie z tego tak fantastyczny film" - zdradził aktor.
"To zresztą jest najprzyjemniejsze doświadczenie, gdy pracujesz z kimś, kto robi dopiero pierwszy albo drugi film i nie wiadomo, czy odniesie sukces. Właśnie skończyłem pracę na planie dramatu "Parts per Bilion" bardzo utalentowanego młodego twórcy Briana Horiouchiego i też jestem ciekaw efektów. Gdy kręcisz filmy w stylu 'Pearl Harbor' czy 'Helikopter w ogniu' na planie jest cała masa ludzi, którzy co rusz podsuwają jakieś kreatywne rozwiązania. Realizując małe projekty, nie wiesz, czy ktoś je kiedykolwiek zobaczy" - wyznał Hartnett i dodał, że właśnie to ryzyko uwielbia w pracy aktora.
Zarówno w superprodukcjach, jak i małych projektach aktor grał w niezwykle udanym dla siebie 2001 roku. Z jednej strony, królowały wówczas na kinowych ekranach dwa filmy, w których zagrał główne role - w obu były to kreacje żołnierzy. W rozgrywającym się w ogarniętej wojną Somalii "Helikopterze w ogniu" Ridleya Scotta kreował postać sierżanta Matta Eversmanna, a w opowiadającym o ataku na tytułowe Pearl Harbor filmie Michaela Baya grał uwikłanego w miłosny trójkąt kapitana Danny'ego Walkera.
W tym samym roku młody aktor wystąpił też w niezależnych: "O" - osadzonej w amerykańskiej szkole średniej adaptacji "Otella" Williama Szakspira, "fryzjerskiej" komedii "Dwa w jednym" i obyczajowym "Romanssidle".
Duże przemęczenie z tego okresu premierowo-promocyjnego spowodowało, że w kolejnych latach nie grywał już tak często. W 2002 roku mogliśmy go oglądać w komedii romantycznej "40 dni i 40 nocy" Michaela Lehmanna, rok później wystąpił u boku Harrisona Forda w kryminalnej komedii "Wydział zabójstw, Hollywood" Roba Sheltona, a następnie wcielił się w rolę Matthew w dramacie Paula McGuigana "Apartament" (2004).
Wystąpił również w nowelowych "Historiach zagubionych dusz" oraz zagrał niewielką rólkę w słynnym "Sin City - Mieście grzechu" Roberta Rodrigueza i Franka Millera (oba z 2005 roku). Rok później mogliśmy go oglądać w dwóch dużych kreacjach. Najpierw w filmie neo-noir Briana De Palmy "Czarna Dalia" wcielił się w oficera policji Bucky'ego Bleicherta, a następnie znów wystąpił u McGuigana - tym razem w thrillerze "Zabójczy numer", u boku: Bruce'a Willisa, Morgana Freemana i Bena Kingsley'a.
W ciągu ostatnich kilku lat Hartnett coraz rzadziej pojawiał się na ekranie: "Zaczynałem karierę jeszcze jako nastolatek i dużo wówczas pracowałem. Tymczasem lubię realizować się w różnych sferach życia. Przeżywać go najpełniej jak można. Musiałem się więc nieco wycofać". W pamięci widzów zapisały się jednak z pewnością jego kreacje w horrorze "30 dni mroku" Davida Slade'a i dramacie sportowym "Wskrzeszenie Mistrza" Roda Lurie'ego (oba z 2007 roku) oraz filmie obyczajowym "Sierpień" (2008) Austina Chicka, który także wyprodukował, z czego jest bardzo dumny i żałuje, że tak mało osób widziało ten film (przy okazji pracy nad nim, artysta stworzył firmę produkcyjną "Roulette Entertainment", promującą młodych scenarzystów i filmowców). Jedna z jego ostatnich kinowych kreacji pochodzi z "Bunraku", kina akcji, gdzie zagrał wraz z Woodym Harrelsonem, Demi Moore i Ronem Perlmanem.
Teraz Hartnett znów czuje się na siłach, żeby powrócić do aktorskiej elity. Jednym z jego najnowszych filmów będzie "Singularity" w reżyserii Rolanda Joffe, z którym aktor nakręci też niebawem kolejny film. Zapytany, czy chciałby zmienić coś w którymś ze swoich wcześniejszych dzieł, gwiazdor przyznał, że nie ogląda obrazów ze swoim udziałem: "Nie lubię patrzeć na siebie na ekranie. Wówczas włączają się setki myśli w stylu, czy reżyser wybrał na pewno najlepsze ujęcie, czy aby na planie, nie chciałem tego zagrać inaczej...".
"Mój ojciec jest muzykiem i słucha swoich utworów dopiero dziesięć lat po ich nagraniu i ja mam podobnie. Ktoś mi zresztą kiedyś powiedział, że aktorzy, oglądając siebie na ekranie, sprawdzają jedynie, czy mają w każdym ujęciu dobrą... fryzurę" - dodał ze śmiechem.
Sam Hartnett uczył się kina w wypożyczalni filmów wideo, gdzie oglądał wszystko, co wpadło mu w ręce. "To była najlepsza praca jaką miałem" - żartował.
Zgromadzonym w kinie Kijów.Centrum fanom opowiadał również o pierwszych wrażeniach z pobytu w Polsce, przyznając, że odczuwa jeszcze objawy jet lag. "Położyłem się spać około północy, jednak obudziłem się już o trzeciej i później nie mogłem zasnąć" - wyznał.
Na zakończenie spotkania aktor zdradził, co robi, kiedy nie pracuje na filmowych planach. Okazuje się, że jedną z pasji Hartnetta są podróże. "Odwiedziłem wiele krajów. Możliwość zwiedzania świata to wielki dar, który zawdzięczam zawodowi aktora" - mówił. Pytany, w jakim innym miejscu niż Nowy Jork chciałby mieszkać, odparł: - W Buenos Aires. Zastrzegł jednak, że jeszcze nigdy w tym mieście nie był".
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!